- W chwili śmierci była przy nim najbliższa rodzina. Trzymaliśmy jego dłonie. Nie cierpiał - zapewnia Józef Kaczkowski, ojciec ks. Jana.
Józef Kaczkowski: - Stan zdrowia ks. Jana pogorszył się zdecydowanie na początku roku. Miał coraz większe problemy z poruszaniem. Potykał się. Szwajcarscy specjaliści, u których się leczył, nie spodziewali się, że choroba znowu tak silnie zaatakuje. W końcu w ogóle przestał poruszać się o własnych siłach. Wózek inwalidzki sprawiał mu ogromne trudności.
- W ostatnim czasie praktycznie zamilkł. Wyciszył się. Wiedział doskonale, co go czeka, i że koniec jest nieuchronny. Jasiu był przygotowany na śmierć. My także. Oswajał nas, jak i całą Polskę z tematem nieuleczalnej choroby, cierpienia, godnego odchodzenia. Swoją postawą, pozbawioną pretensji, żalu, pełną uśmiechu i poczucia humoru, dodawał siły nie tylko najbliższym, ale także swoim podopiecznym w hospicjum i ciężko chorym w całym kraju.
W Wielki Poniedziałek ks. Jan uczestniczył we Mszy św., którą odprawił przyjaciel ks. Piotr Przyborek. Cztery dni później po raz ostatni rozmawiał z najbliższymi.
- Kilka razy powtórzył słowo: "miłosierdzie". Potem już się nie odzywał. My mówiliśmy do niego, trzymając go za dłonie, ale nie wiem, czy nas słyszał. Śmierć nadeszła w drugi dzień świąt Wielkiej Nocy. Jasiu nie cierpiał - mówi z pewnością pan Józef.
- Najważniejsza dla Jasia była jego praca w hospicjum, promowanie idei medycyny paliatywnej, troskliwej opieki nad nieuleczalnie chorymi. Cieszyłby się, gdyby jego dzieło trwało i się rozwijało - mówi ojciec zmarłego kapłana.
Przeczytaj także:
Wkrótce na www.gdansk.gosc.pl rozmowa z Józefem Kaczkowskim o dzieciństwie i młodości ks. Jana.
O życiu i działalności ks. Jana Kaczkowskiego przeczytacie w 15. numerze "Gościa Niedzielnego" i "Gościa Gdańskiego".