Prof. Jan Hartman w swoim wspomnieniu o ks. Janie Kaczkowskim nazywa zmarłego "antyklerykałem". Instrumentalnie próbuje "wcisnąć" wyjątkowego kapłana w ramy lewicującego antykościelnego buntownika. To nieporozumienie.
Nie będę w dniu pogrzebu ks. Jana podejmował retoryki prof. Hartmana. Znany bioetyk, ale także działacz lewicowy, próbuje bowiem zawłaszczyć sobie (i środowisku, które reprezentuje) pamięć o zmarłym, apelując (jak rozumiem) do wszystkich katolików: "Zabierajcie łapy od ks. Kaczkowskiego". Nie podniosę rękawicy, by nie sprowadzać dyskusji o śp. ks. Janie do poziomu "on był bardziej nasz niż wasz". Ks. Jan był dla wszystkich.
Osobiście rozmawiałem z nim tylko raz. Pisałem właśnie artykuł o zagadnieniu śmierci klinicznej i potrzebowałem wypowiedzi eksperta. Ksiądz Kaczkowski - bioetyk, a jednocześnie dyrektor hospicjum - wydawał się idealnym rozmówcą. Problem polegał na tym, że rozmowę potrzebowałem "na już". Byłem pewien, że znany w Polsce "onkocelebryta" (jak sam o sobie mówił) odprawi mnie z kwitkiem, tłumacząc się mnóstwem obowiązków i brakiem czasu. Było inaczej. Ksiądz Jan podniósł słuchawkę, a na moją prośbę o wywiad odpowiedział krótko: "Nie obiecuję, że będzie to coś wybitnego, ale będę się starał".
Taki był ks. Kaczkowski. Otwarty. Pomocny. Poświęcający swój czas innym - schorowanym, starszym, młodym, zbuntowanym, uzależnionym, wierzącym, niewierzącym, ludziom reprezentującym odmienne światopoglądy. To nie tylko moja obserwacja, ale kilkunastu osób blisko związanych z ks. Janem.
W ostatnim tygodniu poznałem rodziców ks. Kaczkowskiego, przyjaciół, współpracowników, byłych uczniów. Z ich opowieści wyłonił się niezwykły obraz człowieka, którego nie da się wcisnąć w sztywne ramy i zaszufladkować.
Ksiądz, naukowiec, przyjaciel trudnej młodzieży, mówca, intelektualista, kumpel, wymagający szef, zdolny pedagog, człowiek o nieprzeciętnym poczuciu humoru. Ale na pewno nie antyklerykał.
Ksiądz Kaczkowski, co sam podkreślał przy niemal każdej okazji, kochał Kościół. Kiedy przyjmował Komunię św., twierdził, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Był wiernym sługą Jezusa Chrystusa, "kapłanem przedsoborowym, a nie awangardowym" (tak się określał), tradycjonalistą, który szczególnie ukochał liturgię trydencką.
To prawda, że czasem potrafił być krytyczny wobec Kościoła. Wypunktowywał niewłaściwe zachowania innych księży. Nie pozwalał zaskorupić się w "kościółkowatości". Był nieprzejednanym krytykiem wyniosłego, sztywnego stylu duszpasterstwa. Ale jak sam wyraźnie podkreślał, wszystko, co mówił o Kościele, wynikało z przywiązania i miłości do niego.