Bronisław Wildstein: zrobimy swoją gazetę

Jan Hlebowicz

publikacja 11.12.2012 19:20

‒ Ostrzegaliśmy: jeśli ktoś naruszy naszą niezależność ‒ odejdziemy. Jeśli ktoś zwolni redaktora naczelnego ‒ też spakujemy walizki. I tak się stało ‒ mówi Bronisław Wildstein.

Bronisław Wildstein wraz z innymi, byłymi dziennikarzami „Uważam Rze”, chce założyć nowy tygodnik Bronisław Wildstein wraz z innymi, byłymi dziennikarzami „Uważam Rze”, chce założyć nowy tygodnik
Jan Hlebowicz/GN

Znany pisarz i dziennikarz 10 grudnia promował w Gdańsku książkę pt. „Niepokorny”. O sobie samym, swojej twórczości i planach na przyszłość opowiedział „Gościowi Niedzielnemu”.  

Jan Hlebowicz: Dlaczego odszedł pan z „Uważam Rze”?

Bronisław Wildstein: Przez półtora roku ja i moi przyjaciele dziennikarze robiliśmy tygodnik, który dość nieoczekiwanie stał się jednym z najpoczytniejszych w kraju, mimo że początkowo nie miał właściwie żadnej promocji. Od samego początku zakładaliśmy, że będziemy pisać uczciwie, zgodnie z naszym sumieniem i etyką dziennikarską. Ostrzegaliśmy: jeśli ktoś naruszy naszą niezależność ‒ odejdziemy. Jeśli ktoś zwolni redaktora naczelnego ‒ też spakujemy walizki. I tak się stało. Ponad dwudziestu znanych i cenionych publicystów, jednego dnia po prostu zrezygnowała z pracy. Wszyscy tym samym świadomie odrzuciliśmy  finansowe zabezpieczenie w postaci stosunkowo wysokiej odprawy. Odchodząc dobrowolnie, rezygnowaliśmy z tego przywileju i zdecydowaliśmy się na niepewną przyszłość. Dziennikarz niezależny, niepokorny naraża się. Ma dużo mniejsze możliwości. Pod każdym względem.

Grzegorz Hajdarowicz przedstawił opinii publicznej trzy konkretne powody, dla których zwolnił Pawła Lisickiego.

‒ To co opowiada pan Hajdarowicz to bzdury, będące jedynie pretekstem do zniszczenia tygodnika. Spółka Presspublica, wydająca m.in. „Rzeczpospolitą” i później „Uważam Rze” przez długi czas w 51% należała do prywatnej, brytyjskiej firmy Mecom Group, a w 49% do państwa. Udziałowcy mniejszościowi wielokrotnie naciskali na Brytyjczyków, by zwolnili Pawła Lisickiego. Ci jednak odmawiali, bo było to wbrew ich interesowi finansowemu. Jednak te 49% należące do państwa wystarczało, by blokować wszelkie restrukturyzacyjne działania. W efekcie Mecom Group został zmuszony, żeby sprzedać Grzegorzowi Hajdarowiczowi swoje udziały. Pieniądze, za które kupił je Hajdarowicz w 70% pochodziły z kredytu, który zaciągnął w Getin Banku. Później na preferencyjnych warunkach nabył także 49% udziałów należących do państwa. Można powiedzieć, że zostały mu one przekazane właściwie za darmo. Teoretycznie, jako wydawcy, powinno było mu zależeć na sukcesie swoich pism. Tymczasem za czasów jego rządów w Presspublice liczba sprzedanych egzemplarzy „Rzeczpospolitej” w samych kioskach spadła o 25%. Niedawno zwolnił redaktora naczelnego „Uważam Rze” ‒ tygodnika, który osiągnął niebywały finansowy sukces. Jako biznesmen Grzegorz Hajdarowicz podjął więc decyzję sprzeczną z własnym interesem. Widocznie ma inne motywacje. Jest wspierany przez państwo i to nie jest żadna tajemnica. Podobnie jak tajemnicą nie są jego nocne schadzki z Rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. Hajdarowicz jest tylko słupem. Możliwości jego działania w moim przekonaniu są niezwykle ograniczone.

Sprawa „Uważam Rze” powinna wywołać medialną burzę. W dniu kiedy pan i pańscy koledzy ogłosiliście odejście z tygodnika, słuchałem Radia TOK FM, oglądałem TVN 24 i TVP INFO. Wszędzie cisza.

‒ To jest informacja, która w normalnym, demokratycznym kraju byłaby absolutną czołówką. Fascynująca historia ‒ jedni z najbardziej znanych polskich dziennikarzy jak jeden mąż odchodzą z gazety, która jest najpoczytniejszą w kraju. Znalazł pan takiego newsa? Oczywiście, że nie.  Polskie media nie spełniają swojej roli.  Zachowują się jak front propagandowy. Przemilczają i zakłamują rzeczywistość. W Polsce mamy dziennikarzy, którzy tworzą establishment, czyli grupę sprawującą władzę. Walczą o swoją pozycję i nie trzymają się jakichkolwiek standardów dziennikarskich. Wiedzą o tym, co pisać, a zwłaszcza czego nie pisać. Jedyną możliwością jest próba budowy alternatywnych mediów. Nie mam co do tego żadnych złudzeń.

Przejdzie pan razem z kolegami do dwutygodnika „wSieci” braci Karnowskich?

‒ Nie. To plotka. Zrobimy swoją gazetę. Ekipa, która tworzyła „Uważam Rze” odtworzy ten tygodnik pod nieco zmienionym tytułem. Założymy spółkę dziennikarską. Właściciele nie będą mogli ingerować w publikowane treści. Potrzebujemy do tego pieniędzy, których póki co nie mamy. Jednak prowadzimy już zaawansowane rozmowy z biznesmenami i kilku z nich wykazało zainteresowanie. Swoją drogą to śmieszne. Teoretycznie to do nas, jako autorów sukcesu „Uważam Rze” powinni ustawić się w kolejce ludzie, którzy chcieliby zarobić, a nie my do nich. Proszę nie zapominać, że zrobiliśmy także miesięcznik „Uważam Rze Historia”, który sprzedawał się w granicach 140 tysięcy egzemplarzy i nie miał konkurencji wśród gazet o podobnym profilu. Chcielibyśmy również tworzyć ten tytuł pod inną nazwą.

Podobno myślicie także o założeniu własnej telewizji?

‒ Tak, pojawił się taki pomysł, ale projekt ten realizowany będzie w trochę innym składzie. Chcemy stworzyć telewizję kablowo-satelitarną, która będzie płatna ok. 5 złotych miesięcznie.  Większość ludzi w Polsce jest zmęczona, po pracy rzuca się na fotel, łapie pilota, przerzuca kilka kanałów i wszędzie słyszy to samo, wiec dochodzi do wniosku, że tak rzeczywiście pewnie jest, jak im się mówi. Chcemy dać im alternatywę.  Jeśli tego nie zrobimy, skażemy polskie społeczeństwo na bardzo homogeniczny i niesłychanie tolerancyjny dla polskich władz medialny przekaz. Naszym celem jest wprowadzenie do mediów pluralizmu i dialogu.

W książce „Niepokorny” i licznych artykułach mówi pan o prof. Zdzisławie Marku, esbeckim ekspercie, według którego ekspertyzy uznano śmierć pańskiego przyjaciela Stanisława Pyjasa za wypadek. Ten człowiek funkcjonuje w dzisiejszej Polsce jako autorytet w dziedzinie medycyny sądowej. Podobne przykłady można mnożyć. Czy ta sytuacja kiedykolwiek się zmieni? 

‒ Tak. Dopiero wtedy, gdy tacy ludzie jak prof. Marek umrą. Niespecjalnie widzę inną możliwość rozprawienia się z nimi. Żadna inna kara ich nigdy nie dosięgnie. Tak samo jak generałów Jaruzelskiego, czy Kiszczaka. Dożyją swych ostatnich dni w luksusowych warunkach, otoczeni szacunkiem i ręczę, że mainstreamowe media po ich śmierci przygotują materiały o tym, jak niezwykle złożonymi postaciami byli panowie generałowie. Dziennikarze zadadzą nawet pytanie: czy byli wielkimi patriotami? Czy w pewnym momencie się pomylili? A może jedno i drugie? Przecież to odrażające. Z jednej strony akceptujemy system demokratyczny, wolność i prawa człowieka, a z drugiej nie jesteśmy w stanie powiedzieć prawdy o ekipie politycznej, która jako ekspozytura cudzej władzy była zaprzeczeniem wyżej wymienionych wartości. Czego więcej potrzeba, żeby to zrozumieć?  Oczywiście fakty z życia tych osób cały czas się mistyfikuje. Wierzę jednak, że historycznie sprawiedliwość zostanie wymierzona. Dla wielu młodych ludzi sprawy Przemyka, Pyjasa, kopalni Wujek, czy szerzej stanu wojennego, zaczynają być oczywiste. Rozumieją kto był po dobrej, a kto był po złej stronie. Niespecjalnie przemawiają do nich te wszystkie wyszukane interpretacje, mówiące o złożoności tamtych realiów itp.

Nie do końca się z panem zgadzam. Nie chodzi o jednostki, ale raczej o sposób mówienia o przeszłości, który może być kontynuowany nawet gdy ludzi, których pan wymienia, zabraknie. Mam na myśli relatywizowanie pewnych postaw.  

‒ W pewnym sensie ma pan rację. Relatywizowanie rzeczywistości zatruwa nasze społeczeństwo. Jak wyobrażamy sobie poważne traktowanie etyki, jeśli wychwala się ludzi, którzy łamali jej podstawowe zasady? Jak chcemy mieć szacunek do prawa, jeśli prawo sprowadza się do czystych procedur, a powinno wyrastać ze sprawiedliwości. Bez niej traci sens. Jak mamy czuć się dobrze w państwie, które na to pozwala? Grzech założycielski III RP jest ciężki, niesie ze sobą olbrzymie konsekwencje. Tego już nie zmienimy. Możemy jedynie powoli, mozolnie rektyfikować, oczyszczać z tego co złe i zakłamane dzisiejszą Polskę. Stopniowo już się to dzieje. Pewne sprawy zaczynają być nazywane po imieniu.

W 2012 roku ukazała się pańska powieść pt. „Ukryty”. Opowiada m.in. o wydarzeniach, które rozegrały się w pierwszym tygodniu sierpnia 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu. Jeden z głównych bohaterów książki, polityk Marcin Przybysz inspirujący młodych ludzi do obrażania tzw. obrońców krzyża, przypomina znanego winiarza z Biłgoraja. Przybysz to Janusz Palikot?

‒ To nie ma znaczenia. Ja o osobniku ze świńskim ryjem i gumowym penisem w garści pisałem artykuły na łamach prasy. Jeżeli tworzę literaturę to nie po to, żeby pseudonimować polityka i mówić de facto o tym samym, co w swoich tekstach publicystycznych tylko pod jakimiś kryptonimami. Powieść piszę dlatego, żeby odsłonić dużo głębsze uwikłania polityczne, żeby pokazać ich złożoności, dotrzeć do ich głębi. Nie mogę tego czynić w bieżących artykułach. Pierwowzory mają mniejsze znaczenie. Chodzi o odkrywanie skomplikowanych mechanizmów kulturowych, psychicznych i społecznych. A to, że ludzie widzą w Przybyszu Palikota, ich sprawa. Mnie mało to obchodzi.

Nie przesadza pan trochę? Opisane w „Ukrytym” mechanizmy manipulowania ludźmi, kreowania medialnej rzeczywistości są aktualne, silnie osadzone w realiach.

‒ Pan uparcie trzyma się tego prostego, publicystycznego wymiaru. Fakt, powieściowy Przybysz za pomocą swoich asystentów Rosy i Morskiego manipuluje ludźmi. Opisałem to korzystając ze swojej realnej wiedzy. Jednak nie to jest najważniejsze. Istotą jest zobaczyć w konkretnych wydarzeniach, które działy się „tu i teraz”, w tym wypadku w Warszawie w sierpniu 2010 roku, fundamentalne, ponadczasowe problemy. W tym wypadku chodzi  o psychomachię, czyli walkę dobra ze złem o nasze dusze. O tym jest moja książka.