Nie z nas siła, która przemienia serca

ks. Rafał Starkowicz

publikacja 12.10.2015 22:43

O wzrastaniu do kapłańskiego braterstwa, współczesnym gdańskim Kościele i o tym, od czego rano boli głowa, z biskupem nominatem Zbigniewem Zielińskim rozmawia ks. Rafał Starkowicz.

Nie z nas siła, która przemienia serca Bp nominat Zbigniew Zieliński ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość

Ks. Rafał Starkowicz: Jak to jest obudzić się rano ze świadomością, że jest się biskupem?

Bp Zbigniew Zieliński: Boli głowa. Z natłoku myśli, przeżyć i emocji. Zupełnie inaczej jest wówczas, gdy patrzy się na to z zewnątrz. A inaczej wówczas, gdy - chociażby przy minimalnym poczuciu odpowiedzialności - do człowieka zaczyna docierać, że te wszystkie życzenia i gratulacje to także oczekiwania...

Jak zatem rozpoczął się ten czas bólu głowy?

- Procedura jest stała. Zawsze na początku dzwoni nuncjusz. Ale okoliczność, w której się to dokonało, była niezwykle wymowna. Większość swojego życia kapłańskiego poświęciłem duszpasterstwu. Pracowałem z młodzieżą, z dziećmi, prowadziłem duszpasterstwa leśników, mężczyzn... Wszędzie tam, gdzie byłem, to było najważniejsze. Telefon z nuncjatury zadzwonił, gdy byłem właśnie w Wydziale Duszpasterskim kurii. Rozmowa była zdawkowa, można powiedzieć, że nieco enigmatyczna. Każdy jednak, kto byłby chociaż minimalnie zorientowany w sytuacji, domyśliłby się, czego może dotyczyć...

Później było spotkanie z nuncjuszem.

- To jeszcze większe emocje. Przynajmniej na początku. Jednak niezwykła osobowość abp. Celestina Migliore bardzo szybko sprawiła, że z takiego głębokiego przejęcia przeszliśmy w klimat rozmów bardzo normalnych, wręcz przyjacielskich. W jego sposobie przekazu tej informacji była naprawdę ogromna pomoc. To było bardzo istotne.

I co dalej?

- Jest ogromna różnica pomiędzy przyjęciem tej nominacji a święceniami. Jest taki moment, że nuncjusz prowadzi do kaplicy i trzeba złożyć wyznanie wiary oraz przysięgę wierności. Tu nie ma już kolegów, z którymi przyjmowało się święcenia kapłańskie, czy obecności rodzin, które się za ciebie modlą. Tu jesteś sam na sam z Panem Bogiem, w obecności nuncjusza. Wtedy dociera nieprawdopodobnie mocno, że to właśnie na tobie spoczywa odpowiedzialność. To był chyba najbardziej przejmujący moment...

Zaraz po ogłoszeniu nominacji wspominał Ksiądz Biskup o swojej miłości do Gdańska.

- Urodziłem się i wychowałem w Gdańsku. W domu tradycja gdańska była niezwykle mocno obecna. Od najmłodszych lat tato prowadził nas do św. Brygidy na Msze za ojczyznę. To były niezwykle ważne wydarzenia. To w domu przeżyłem pierwsze lekcje prawdziwej historii. Kiedy wracałem ze szkoły, tata pytał: „O czym dzisiaj było?”. Opowiadałem. Pamiętam taką rozmowę, kiedy powiedziałem, że na historii pani mówiła, że Niemcy spalili Gdańsk. Wysłuchał do końca, a później zaczął mówić: „Czasy są takie, jakie są. Ludzie mówią różne rzeczy. Ale naprawdę było tak...”. Tu zaczęła się długa opowieść. Na koniec dodał: „Tylko pamiętaj, o tym cisza”. To była nie tylko lekcja historii, ale także mądrości. Myślę, że nauczył nas odpowiedzialności. Mama natomiast wychowywała do wartości. Była osobą bardzo ciepłą, ale również odpowiedzialną. Przydało się to w późniejszym kapłaństwie. Ja od wczesnych lat byłem ministrantem. Gdy byłem już w gdańskim „Conradinum”, kolega namówił mnie, żeby grać z muzycznym zespole w jednym z gdańskich kościołów. Zgodziłem się. Powiedziałem mamie, że będę mu pomagał w zespole. Powiedziała: „Dobrze. Ale najpierw będziesz chodził na Msze do własnej parafii. Później będziesz mógł pójść, gdzie chcesz”. To była lekcja, która pozwoliła mi nauczyć się odpowiedzialności za swoją parafię. To niesamowicie ważne, gdy jest się księdzem. Zawsze pojawiają się pokusy: z jednymi pojechać na pielgrzymkę, z innymi na koncert ewangelizacyjny, z kimś innym na jakieś rekolekcje. Tymczasem ksiądz jest odpowiedzialny za swoją parafię. Pokazała mi to ta krótka lekcja. Jestem za to mamie bardzo wdzięczny.

Kiedy pojawiły się pierwsze myśli o powołaniu?

- Nie było jakiegoś zdecydowanego momentu. Jakiegoś spektakularnego nawrócenia... W moim domu religia była tak naturalnie obecna, jak tlen w powietrzu. Tak gdzieś w trzeciej klasie szkoły średniej spostrzegłem, że zacząłem codziennie chodzić do kościoła. Poranna Msza była czymś zupełnie naturalnym, obecność na niej była podyktowana potrzebą serca. W wyniku tego zacząłem się zastanawiać, co to znaczy. Gdy chodziłem z tą myślą pomiędzy różnymi zajęciami, stało się dla mnie jasne, że kapłaństwo to moje powołanie.

Jak na tę decyzję zareagowali rodzice?

- Kiedy przyniosłem świadectwo maturalne, szczęśliwy, że już skończyły się egzaminy, pokazałem je mamie. A ona z powagą pyta: „Co dalej?”. Mówię: „Jak to, co dalej? Przecież ty, mamo, wiesz, że idę do seminarium”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że mama, która o wszystkim z nami rozmawiała, zawsze chciała być obecna w naszym życiu, nigdy nie zadała mi o to pytania. Nie chciała wywrzeć choćby najmniejszej sugestii. Wtedy jeszcze bardziej doceniłem tę jej delikatną obecność. Kiedy usłyszała, że chcę iść do seminarium, rozpłakała się i powiedziała: „Pamiętaj, jeżeli chcesz być dobrym księdzem, najpierw musisz być dobrym człowiekiem”.

Jak wspomina Ksiądz czas seminarium?

- To bardzo sympatyczny czas. Bardzo dobrzy wykładowcy, sympatyczni koledzy... Niezapomniane seminarium naukowe u śp. ks. prof. Zaręby. To był tęgi umysł, jednocześnie okrutnie oryginalna osobowość. I dawał nam tę oryginalność odczuć. Czasem egzamin trwał kilka sekund, jeżeli trafiło się w słowo, które miał na myśli. Innym razem trzeba było długo do niego dochodzić, żeby otrzymać ocenę. To był także kapitalny czas dorastania do powołania w braterstwie. Później bardzo byłem wdzięczny Bogu za to, że wszystkie parafie, na których byłem, cieszyły się bardzo dobrym klimatem kapłańskim.

Tak było na wszystkich parafiach?

- Najpierw Matka Boża Bolesna - niezwykle serdeczny ks. Włodzimierz Zduński, świetni koledzy. Później katedra. Odpowiedzialny, żyjący kościołem ks. Brunon Kędziorski. Wiele pomysłów młodych współbraci, gazety, koła teatralne, wyjazdy z młodzieżą... Później w ciągu 10 lat byłem proboszczem w trzech parafiach. Parafia św. Michała - niezwykle ciekawa, oryginalni, inspirujący ludzie o niezwykłych życiowych historiach. Wróciłem także do katedry. Praca tam to z jednej strony powód do dumy, ale z drugiej, mówiąc po młodzieżowemu - „zasuw nie z tej ziemi”. Po 20 godzin na dobę. W dzień nabożeństwa, śluby, pogrzeby, uroczystości diecezjalne i ogólnopolskie... W nocy nagrania płyt, sprzątania kościoła... Czego tam nie przerabialiśmy! Potem bogata historią bazylika Mariacka. Pierwszego dnia stałem przed głównym wejściem, przed wieżą liczącą ponad 80 metrów. Spojrzałem w górę. Był ze mną mój serdeczny przyjaciel, który zajmuje się wielkimi budowlami. Spojrzał w górę i zobaczyłem na jego twarzy strach. Powiedział: „Ona jest jednak olbrzymia”. Ale to także mnóstwo ciekawych, wspaniałych ludzi, którzy na hasło „bazylika Mariacka” otwierali nie tylko serca, ale także angażowali się w realizację różnych projektów. Uważam, że choć byłem tam niespełna rok, to naprawdę wiele udało się zrobić. Była to też szansa poznania fantastycznych ludzi, którzy w projekty kulturalne, religijne, liturgiczne, konserwatorskie chętnie się angażowali. To doświadczenie, z którym staję u progu kolejnego etapu w moim życiu...

W drodze każdego księdza pojawiają się kapłani, którzy w jakiś sposób odciskają na nim swój ślad.

- To zupełnie naturalne. Takim pierwszym kapłanem był ks. Kazimierz Krucz. Był człowiekiem charyzmatycznym. Miał zapędy kustosza i zakonnika. Podejmował mocne starania przywrócenia do istnienia Zakonu Ducha Świętego.

Nie chciał Ksiądz uczestniczyć w tym dziele?

- Kontakty z zakonami miałem zawsze bardzo dobre. W młodości zwłaszcza z pallotynami, z jezuitami... Natomiast dla mnie zawsze było jasne, że chcę pracować z ludźmi, wśród których wyrosłem. Taka zwyczajna praca była dla mnie zawsze niezwyczajna. Miałem zawsze obok siebie świetnych księży, którzy mnie tak ukształtowali. Pierwsza parafia - ks. Włodzimierz Zduński. Od niego można było się nauczyć kontaktu z ludźmi. Po każdej Mszy zostawał pod kościołem i długo rozmawiał z wiernymi. W katedrze miałem okazję uczyć się odpowiedzialności za parafię. Ks. prał. Kędziorski powtarzał zawsze, że „parafa jest najważniejsza”. Nie pozwalał na to, by ogrom spraw usunął na bok życie zwykłych parafian. To był ogromnie pracowity człowiek. Wiele zawdzięczam także ks. prał. Stanisławowi Dułakowi. Zakochany w Kościele, człowiek ogromnego entuzjazmu, świetny kaznodzieja. Jego kazania tchnęły miłością do Boga, Kościoła i człowieka. Był człowiekiem ogromnych horyzontów. Patrzył ponad drobiazgami na to, co naprawdę się liczy. Zawsze miał ciekawe tematy z życia Kościoła. Sam ks. arcybiskup na jego pogrzebie powiedział: „No i kto będzie teraz komentował moje kazania?”. A robił to czasami głośno. Szczególna jest też znajomość z ks. inf. Bogdanowiczem, który jest doskonale znany jako proboszcz bazyliki Mariackiej. Nieprawdopodobny optymista i entuzjasta, który jest dla Kościoła w stanie zrobić wszystko.

Jak Ksiądz postrzega współczesny Kościół gdański?

- Gdański Kościół jest bardzo ciekawy. To praktycznie diecezja miejska. Nie ujmując nic nielicznym parafiom wiejskim, które stanowią prawdziwe perełki pobożności, o niezwykle wysokim stopniu praktyk religijnych i dużym zaangażowaniem w życie Kościoła. Ciekawy, bo tu wiele rzeczy się działo. Chociażby kiedy spojrzymy na historię najnowszą. Niektóre promowane dzisiaj muzea mówiące o „Solidarności” łaskawie pominęły rolę Kościoła w swoich ekspozycjach. Wystarczy jednak pojechać do Berlina, by w Muzeum Muru Berlińskiego zobaczyć pierwsze zdjęcie, które przedstawia księdza spowiadającego stoczniowców. Tak wyglądała ta historia. Stoczniowcy w Kościele nabierali siły do tego, by walczyć o wolność. Także do tego, by nie doszło do przelewu krwi. Pod dachem świątyń chronili się także ci, którzy dzisiaj często od nauczania Kościoła się odżegnują. Tego się tutaj uczyłem.

Jakie są dzisiaj zadania, które Ksiądz Biskup dostrzega przed sobą?

- Mówić o przyszłości, kiedy w osobistym doświadczeniu nawet nie posmakowało się tego, czym jest posługa biskupa, to na pewno trudne zadanie. Chcę wejść w swoje zadania z tym doświadczeniem, które zdobyłem. Jestem przekonany, że stanowi ono jakieś moje bogactwo. Chciałbym je wykorzystać. Ukształtowały mnie tradycje pomorska i kaszubska. Mama pochodzi z Kaszub. Tata jest gdańszczaninem. To dwa obszary moich korzeni. Wiele im zawdzięczam. Moim pragnieniem jest także realizacja duszpasterskiej troski o ludzi w ich radościach i biedzie. Trzeba zauważyć, że mamy dzisiaj do czynienia z dziwną sytuacją, w której często bardzo porządni rodzice, wychowani w poszanowaniu wartości, mają dzieci, dla których nie wszystko, co je ukształtowało, stanowi wartość. Myślę, że mamy tu do czynienia z pytaniem o przekaz wartości następnemu pokoleniu.

To mówi bp nominat Zbigniew Zieliński, socjolog. A co na to duszpasterz?

- Pozwoliliśmy zająć się młodzieżą ludziom złym. Bardzo dużo sprytu wykazali ci, którzy byli zainteresowani sprzedażą różnych produktów, które młodzieży nie przynoszą szczęścia. Dyskusje, czy zalegalizować narkotyki, jakimi treściami karmić ich w szkole... Młodzi są świadkami tych dyskusji. Skutek, zwłaszcza u słabszych, jest taki, że się dystansują. Widząc te dyskusje, wybierają inną drogę, a często jest to droga kontestacji. Jedyna szansa pomocy młodzieży to po prostu bycie z nią. Ale żeby z młodymi być, trzeba im coś dać. Trzeba starać się być człowiekiem klarownym, takim, który karmi ich tym, czym sam żyje. Można sięgnąć do naszego dziedzictwa. Kiedy papież mówił, że każdy ma swoje Westerplatte, myśleliśmy o systemie komunistycznym, który chciał ogłupić młodzież. W większości przypadków mu się to nie udało. Dzisiaj zagrożenie jest większe niż wtedy. Libertyńskie środowiska mówią: „Rób, co chcesz”. Ja na jednym oddechu mówię: „Jesteś wolny. Ponieważ jednak cię kocham i chcę twojego dobra, mówię: »Nie rób tylko tego, co chcesz, ale to, co jest dla ciebie najlepsze«”.

Na czym polegają przygotowania do przyjęcia sakry?

- Dla mnie to przede wszystkim kwestia duchowego przygotowania do przyjęcia święceń. Jadę teraz na konferencję Episkopatu. Jest taki zwyczaj, że nominaci w niej także uczestniczą. Trzeba się przedstawić i zaprosić biskupów na święcenia. Zaraz po nich rozpocznę przeżywanie rekolekcji.

Jakie uczucia towarzyszą Księdzu Biskupowi?

- Streszcza je gdańskie hasło: „Nec temere, nec timide”. Nie chcę być przesadnie wystraszony ani zbyt pewny siebie. Bo nie z nas jest ta siła, która przemienia ludzkie serca. Mam w sobie i radość, i nadzieję. Radość, że jest w życiu jakieś nowe zadanie. A nadzieję, że się je dobrze spełni z Bożą i ludzką pomocą.