Apokalipsa '45

Jan Hlebowicz

|

Gość Gdański 12/2024

publikacja 21.03.2024 00:00

Konsekwencją działań wojennych i zajęcia Gdańska w marcu 1945 r. przez źle zorganizowaną Armię Czerwoną były nie tylko masowe zbrodnie i zniszczenia. Brakowało jedzenia. Ludzi trapiły świerzb i wszy. W mieście rozprzestrzeniały się choroby – dur brzuszny i czerwonka. Na kolejne fale epidemii wpływały m.in. masowe migracje ludności.

	Rok 1945. Ruiny Długiego Targu. W tle spalona Brama Zielona, z lewej strony na pierwszym planie ceglana obudowa podstawy Fontanny Neptuna. Rok 1945. Ruiny Długiego Targu. W tle spalona Brama Zielona, z lewej strony na pierwszym planie ceglana obudowa podstawy Fontanny Neptuna.
Zbiory Muzeum Pomorza

Rok 1945. Zacięte walki toczą się na przedmieściach Gdańska. W nocy z 24 na 25 marca Rosjanie zajmują Oliwę, strzałami podpalając szczyty wież katedry. Czerwonoarmiści wdzierają się do środka. „Jakie okrucieństwa i spustoszenie w tym świętym miejscu (…). Nasza czcigodna katedra pokryta jest brudami, zbezczeszczona i całkowicie wyplądrowana” – relacjonował proboszcz ks. Antoni Behrendt. 27 marca pociski uderzają w mury kościoła Mariackiego. Palą się wszystkie dachy i drewniana konstrukcja. Poważnie uszkodzone zostaje sklepienie… Przywołując tragiczne wydarzenia sprzed 79 lat, zazwyczaj kierujemy wzrok w kierunku zniszczeń dokonanych na skutek działań wojennych oraz czerwonoarmistów dopuszczających się mordów, gwałtów i rabunków. Jednak dramat ludności cywilnej nie zakończył się wraz z ogłoszeniem 30 marca zdobycia miasta. Mieszkańcy Gdańska odczuwali konsekwencje tamtych wydarzeń przez kolejne tygodnie, miesiące, a nawet lata.

Zwłoki w Motławie

Widok obróconego w ruinę Gdańska budził apokaliptyczne skojarzenia. „Olbrzymia masa domów pali się, buchający od nich żar dochodzi do nas, zmieszany z odorem trupów, swądem spalenizny. Droga wiedzie nie po asfalcie czy bruku, lecz po zwałach cegieł. Miażdżone oponami ciężarówek, kołami armat, ubijane tysiącami nóg końskich i ludzkich cegły, obficie zroszone deszczem, zamieniają się w krwawą papkę barwiącą czerwienią kopyta koni i buty piechurów. Ot, jakby ziemia krwawiła” – opisywał przybyły 2 kwietnia 1945 r. do Gdańska korespondent Polskiej Agencji Prasowej Stanisław Strąbski.

Podobnie sytuację panującą w mieście zapamiętał ks. Piotr Mazurek, kapelan Brygady Artylerii Ciężkiej. „Ogromna ilość trupów zalegała ulice, sprzęt wojenny, zwłaszcza wypalone czołgi stały rzędami, podobnie działa oraz tramwaje i autobusy. Na tle tego wstrząsającego obrazu przypominam sobie gromadkę chłopców w Oliwie, bawiących się w wojnę. Było to zdumiewające”. Wszędzie czuć było odór padliny. Na Motławie unosiły się ludzkie szczątki, a po ruinach biegały szczury, którym łatwiej było zdobyć jedzenie niż powszechnie głodującym ludziom. Brakowało też wody zdatnej do picia, sanitariatów i kanalizacji. W lipcu funkcjonowały trzy z sześciu ujęć wodnych dla Gdańska i zaledwie dwie studnie w samym mieście. Zniszczone zostały stacje pomp, zbiorniki, przepompownie. Zdewastowano rurociągi i studzienki.

Mieszkańców zaczęły trapić świerzb i wszy. Jeden z lekarzy wspominał pacjenta, który uniósł koszulę, pokazał brzuch, który wyglądał jak wielka rana. „Był żywcem zjadany przez wszy. Doktor puentował, iż »wprost trudno było uwierzyć, że mogło być ich aż tyle«” – pisał dr Maciej Żakiewicz, autor książki „Gdańsk 1945. Kronika wojennej burzy”. Przy tym wszystkim tragicznie przedstawiała się sytuacja szpitali w mieście. „Większość z nich była zdewastowana, brakowało personelu medycznego, leków, transportu sanitarnego, a także środków finansowych” – zaznaczała Natalia Zabadała z Zakładu Historii i Filozofii Nauk Medycznych Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.

Choroba dotykała wszystkich

W opanowanym przez Armię Czerwoną Gdańsku wybuchła epidemia. Ludzie masowo chorowali na tyfus i czerwonkę. Zakażenia dotykały głównie wciąż dominujących w Gdańsku Niemców, w tym więźniów osadzonych na Kurkowej. Ciała zmarłych wyciągane były z cel przy pomocy bosaków. Następnie wywożono je i chowano anonimowo, przesypując wapnem przy skrzyżowaniu ulic Dąbrowskiego i Powstańców Warszawskich. Łącznie zmarło ponad 1100 przetrzymywanych w więzieniu cywilów. Wśród wszystkich ofiar epidemii, oprócz Niemców, byli także Polacy (w tym Kaszubi), Szwedzi, Ukraińcy i przedstawiciele innych narodowości.

Choroba dotykała wszystkich – dzieci, dorosłych i starców. Zabrała między innymi proboszcza kościoła św. Mikołaja ks. Magnusa Bruskiego, artystę plastyka Roberta Carla Gustava Zeunera czy autora popularnych felietonów Fritza Jaenickego. Dotknęła także wysiedloną z Litwy Weronikę Miłosz. Matka przyszłego noblisty pielęgnowała opuszczoną przez wszystkich chorą staruszkę – Niemkę. Zaraziła się. Została pochowana na sopockim cmentarzu.

W całym mieście utworzono punkty sanitarno-epidemiologiczne. Ich celem było wyszukiwanie chorych z objawami chorób zakaźnych, dezynfekcja mieszkań oraz grzebanie odnajdywanych zwłok ludzkich i martwych zwierząt. W czerwcu rozpoczęły się masowe szczepienia przeciwko durowi brzusznemu. Jak wskazywała N. Zabadała, przez pierwszy miesiąc udało się zaszczepić ok. 50 tys. ludzi. Do końca września 1945 r. zaszczepiono ok. 93 tys. mieszkańców Gdańska. „W tym też miesiącu planowano zająć się szczepieniami na dur plamisty, niestety szczepionek wystarczyło jedynie dla personelu medycznego”. Kolejne fale epidemii wiązały się z migracją ludności. Niemcy byli zmuszani do opuszczenia miasta. W ich miejsce zaczęli osiedlać się wysiedleńcy z Kresów Wschodnich. „Napływający ludzie przynosili ze sobą różne choroby, na skutek podróży w trudnych warunkach, a zwłaszcza braku higieny” – pisała N. Zabadała.

Dzikie wysiedlenia

Według szacunkowych danych w połowie 1945 r. w Gdańsku było blisko 134 tys. mieszkańców, z czego aż 124 tys. stanowiła ludność niemiecka, a 8,5 tys. Polacy. W oczach władz sowieckich było to miasto niemieckie, które trzeba jak najszybciej „spolszczyć”. Zabroniono posługiwać się publicznie i w urzędach językiem niemieckim. „Dziennik Bałtycki” zapowiadał: „W najbliższym czasie niemcy [zapis „Niemców” małą literą był tuż po zakończeniu działań wojennych stosowany powszechnie] będą wysiedleni z naszych ziem. Wszyscy niemcy! (…). Mówimy otwarcie, iż nie chcemy mieszkać wspólnie z ludźmi, którzy popełnili nieopisane bestialstwo na narodzie polskim”.

Jak wynika z badań dr. Żakiewicza, ludzi ładowano do wagonów towarowych przy wypalonym budynku dworcowym we Wrzeszczu. „W pobliskim stawie zaczęły pływać walizki, ubrania, przedmioty, czyli przyniesione rzeczy, które nie mieściły się w wagonach albo czego nie pozwalano zabrać”. Wielokrotnie dochodziło do tzw. dzikich wysiedleń – np. w Oliwie, gdzie przy wsparciu komendy sowieckiej, na podstawie sporządzonych w pośpiechu spisów ludności niepolskiej, wysiedlano całe ulice, nie sprawdzając dokładnie, kto mówi dobrze po polsku. „Nawet osoby o polsko brzmiących nazwiskach, uważające się za Polaków, nie zasługiwały, zdaniem decydentów, na pozostanie” – pisał prof. Piotr Perkowski. Z kolei do Gdańska systematycznie przybywali przesiedleńcy z centralnej i południowo-wschodniej Polski oraz transporty z wysiedlonymi zza Buga Kresowiakami.

Maria Aldona Kozłowska opuściła podwileńskie Ponary, mając 20 lat. Razem z mamą i tatą dotarli do Gdańska w sierpniu 1945 roku. „Przywitał nas przerażający widok. Z centrum miasta pozostały jedynie góry gruzów” – opowiadała. Przez trzy tygodnie nocowali w wagonach stojących na stacji kolejowej, a na gorącą zupę chodzili kilka kilometrów do baraków Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Dzisiaj w tym miejscu stoi opera. Potem ojciec pani Marii zaczął szukać dachu nad głową. „Trafiliśmy na cały wolny dom w gdańskiej Oliwie. Jednak tatuś nie zdecydował się go zająć. »Bolszewicy i tak nam go odbiorą, a jeszcze do więzienia pójdziemy. Musimy wziąć coś skromniejszego« – powiedział”. Zamieszkali na strychu. „Przez pierwsze pół roku było bardzo trudno. Rodzice nie mieli pracy, a my niemal głodowaliśmy. Codziennie tylko kartoflanka i kartoflanka. Na szczęście tata dostał etat w Urzędzie Skarbowym” – wspominała pani Maria. Pod koniec 1945 r. Polaków było już dwa razy więcej niż Niemców. W ciągu kolejnych dwóch lat Gdańsk stał się miastem jednorodnym narodowościowo – ludności polskiej było 165 tys., Niemców zaledwie 105 osób. Doszło do niemal całkowitej wymiany ludności.

dr Jan Hlebowicz, historyk, publicysta, pracownik IPN Gdańsk, w latach 2012–2018 dziennikarz „Gościa Niedzielnego”.

Pisząc artykuł, korzystałem z książek „Gdańsk 1945. Kronika wojennej burzy” Macieja Żakiewicza, „Gdańsk. Miasto od nowa” Piotra Perkowskiego oraz artykułu „Sytuacja epidemiologiczno- -sanitarna w Gdańsku 1945 r.” Natalii Zabadały.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.