Błąd lekarza czy cud Pana Boga?

- Diagnoza była jak wyrok. Dostałam tabletkę. Trzymałam ją w lodówce, mówiąc do siebie: "Nie wezmę, nie wezmę". Gdybym posłuchała zaleceń lekarskich, dziś nie byłoby Kasi - podkreśla Danuta Świerczyńska.

Danuta i Roman Świerczyńscy są małżeństwem od 34 lat. Mają piątkę dzieci, z czego dwójkę w niebie. Dziś z odwagą opowiadają o wydarzeniach sprzed 27 lat. - Nasz pierwszy syn Mariusz miał 5 lat i zaczęliśmy myśleć o drugim dziecku. Wtedy bardzo mocno pochłonięta byłam karierą zawodową i zaniedbywałam inne sfery życia. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, była wielka radość. Badania USG wychodziły bardzo dobrze, więc postanowiłam, że będę aktywna zawodowo aż do chwili narodzin - mówi Danuta.

Sytuacja zmieniła się w 28. tygodniu ciąży. - Nagle lekarz zaczął ze mną inaczej rozmawiać. Zadawał pytania, które zapaliły w mojej głowie czerwoną lampkę. Pewnie dlatego, że z wykształcenia jestem położną. Usłyszałam diagnozę: moje dziecko ma wady rozwojowe centralnego układu nerwowego, a dokładniej - rozszczepiony kręgosłup i wodogłowie. Nie patrząc na to, że jestem kobietą, ciężarną, matką, lekarz potraktował mnie po koleżeńsku, mówiąc chłodnym głosem: „No wiesz, dziecko nie będzie widzieć, słyszeć, mówić. Przeżyje może trzy dni, góra rok”. Zaniemówiłam. Spojrzałam na niego, a on dodał: „Wiesz, co robimy w takich przypadkach. Dostaniesz od nas tabletkę, wypijesz mocną kawę, weźmiesz gorącą kąpiel, pochodzisz po schodach, a my ci dziecka nie uratujemy” - wspomina Danuta.

- Wokół miałam wielu doradców. Nie wszyscy byli dobrzy. Moi znajomi, przyjaciele podpowiadali mi, bym wybrała prostszą drogę - aborcję. Jednak w moim sercu było przekonanie, że nie mogę zaszkodzić dziecku. Pogodziłam się z tym, że może umrzeć po narodzinach, ale skoro ma się tak stać, to naturalnie. Nie potrafiłam przyczynić się do śmierci dziecka. Płakałam cały czas. To był płacz straszny, rozpaczliwy, histeryczny, do tego stopnia, że zamiast szykować ubranka i łóżeczko, szyłam kapkę do trumny. Miałam wszystko przygotowane na pogrzeb - opowiada Danuta.

W 8. miesiącu ciąży matka zmieniła lekarza prowadzącego, który wskazał szpital do narodzin dziecka. Akcja porodowa zaczęła się 3 tygodnie przed terminem. - Po badaniu USG okazało się, że główka jest normalnej wielkości i... zaczęło się. Urodziłam drogami natury. Zobaczyłam dziecko. To nie był obraz, który przedstawiali mi lekarze, stwierdzając wady rozwojowe. Był tylko niezrośnięty kręgosłup, który trzeba było w ciągu 15 godzin operować. Tak zaczęła się historia naszej córeczki - zaznacza Danuta.

Kasia od urodzenia porusza się na wózku inwalidzkim. Dziś ma 26 lat. Ukończyła studia magisterskie na kierunku pedagogika opiekuńczo-wychowawcza. - Z jednej strony jest to dla mnie bardzo trudne i bolesne doświadczenie - żyć ze świadomością, że ktoś chciał zdecydować, czy mam prawo do życia, czy też nie. Z drugiej, jestem wdzięczna Panu Bogu i rodzicom za to, co dla mnie zrobili, czego się podjęli. Dla mnie to wielka odwaga, bohaterstwo i heroizm. Jestem szczęśliwa, że żyję, a od roku swoją radość z życia dzielę z moim chłopakiem, który kocha mnie taką, jaka jestem. Oczywiście, z wzajemnością - mówi z uśmiechem Kasia.

Dzisiaj Danuta i Roman z dumą patrzą na Kasię. - Gdybym jeszcze raz miała w życiu podobną sytuację, zrobiłabym podobnie. Dziś cieszę się z bogactwa macierzyństwa. To obdarzone trudnościami, upośledzeniem, chorobami jest dla mnie większym wyzwaniem, jednak z biegiem czasu dojrzałam, że gdy się dostaje trudne zadanie, to przychodzi też siła. Teraz wiem, że jest to siła od Pana Boga - podkreśla D. Świerczyńska.


Więcej w 46. numerze "Gościa Gdańskiego" na 15 listopada.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..