Maszeruj albo giń

Głodni, ubrani w obozowe pasiaki, niektórzy nawet bez butów. W śniegu po kolana, przy temperaturze -20 st. C. Eskortowani przez uzbrojonych esesmanów. W 7 dni mieli pokonać ponad 150 kilometrów…

W styczniu 1945 r. Armia Czerwona rozpoczęła na Pomorzu Gdańskim zimową ofensywę. Na wieść o sowieckich oddziałach zajmujących kolejne miejscowości na Żuławach, zarządzający niemieckim obozem koncentracyjnym Stutthof, zdecydowali się wprowadzić w życie „Eva Fall”. Był to tajny plan ewakuacji więźniów opracowany pół roku wcześniej w sztabie gauleitera gdańskiego NSDAP i namiestnika Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie Alberta Forstera. Ostateczny rozkaz został wydany 25 stycznia. Niemcy planowali w ciągu siedmiu dni przeprowadzić więźniów do Lęborka. Eskortowani przez esesmanów wyposażonych w karabiny maszynowe i specjalnie wyszkolone psy mieli pokonywać pieszo około 20 kilometrów dziennie.

Więźniów pochodzących z kilkudziesięciu państw podzielono na kolumny liczące od 800 do 1600 osób i od wczesnych godzin rannych zaczęto wyprowadzać z obozu. Byli wśród nich także duchowni rzymskokatoliccy m.in. ks. Józef Bystroń, numer obozowy 32 134. Podczas niemieckiej okupacji kapłan należał do konspiracyjnych struktur niepodległościowych Polska Żyje, które w połowie 1942 r. przyłączyły się do Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski”. Z powodu swojej działalności został aresztowany przez gestapo i osadzony w KL Stutthof. Posługując się pseudonimem „Stanisław”, prowadził obozowe duszpasterstwo – udzielał komunii św. oraz spowiadał w języku polskim, co było surowo zabronione.

W styczniu 1945 r. znalazł się w grupie więźniów ewakuowanych z obozu. „Na początku [naszej] kolumny ustawiono silnych, dobrze zbudowanych więźniów, przeważnie funkcyjnych i szli oni bardzo szybko. O wiele za szybko…” – relacjonował. „SS-mani wchodzący w skład eskorty byli niższymi funkcjonariuszami. Elita uciekła już poprzednio. Starych SS-manów, którzy byli znani w obozie z okrucieństw, w eskorcie nie było” – dodawał. W KL Stutthof pozostawiono ok. 12,5 tysiąca więźniów – głównie ciężko chorych oraz niezbędnych do planowanej likwidacji obozu.

Uczestnicy Marszu Śmierci mieli przejść – bocznymi drogami – przez Mikoszewo, Świbno, Cedry Małe i Wielkie, Pruszcz, Straszyn, Łapino, Kolbudy, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo, Pomieczyno, Luzino, Godętowo. Na drogę otrzymali pół bochenka chleba i małą kostkę margaryny – zdecydowanie za mało na tydzień marszu w bardzo trudnych warunkach pogodowych. Na zewnątrz było –20 st. C. Ewakuowani – ubrani w obozowe pasiaki lub ubrania cywilne znakowane krzyżami pomalowanymi czerwoną farbą na plecach, okryci jedynie kocami, nierzadko bez butów, brnęli w śniegu sięgającym po kolana.

„W pierwszy dzień nie odczuwałem jeszcze szczególnego zmęczenia marszem. Drugiego dnia już wlokłem się. Stało się zasadą, żeby iść w środku nie na końcu kolumny. Więźniowie słabi odrywali się grupami od kolumny, pozostawali z tyłu. Zabijano ich zwykle przed wieczorem, gdy zachodziło słońce, zazwyczaj w pobliżu wiosek, do których dochodziliśmy na nocleg” – zapamiętał ks. Bystroń. Tracących siły esesmani mordowali strzałem w tył głowy lub uderzeniem kolby karabinu. Silniejsi współwięźniowie próbowali pomagać najsłabszym. „Byliśmy już bardzo osłabieni. Zauważyłem, że mdlał prof. Hoffman. Wzięliśmy go pod ręce i godzinę prowadziliśmy. Potem prowadzili go inni. Dowiedziałem się później, że zabito go w Kolbudach”.

Zmarzniętym, głodnym i przerażonym więźniom pomagała – niemało ryzykując – kaszubska ludność. Zdarzało się, że przy trasie marszu stawało kilkudziesięciu miejscowych. Rzucali w kierunku ewakuowanych jedzeniem. Polscy mieszkańcy Pręgowa dostarczyli żywność dla więźniów nocujących w kościele. Z kolei mieszkańcy Żukowa zorganizowali kuchnię dla ewakuowanych. Esesmani krzyczeli do Kaszubów, by nie karmić „polnische Banditen”. „Często SS-mani utrudniali tę akcję pomocy. Nawet bili, grozili, że zaaresztują, ale ludność nie bała się ich” – twierdził ks. Bystroń.

Kaszubi „docierali z żywnością do miejsc noclegów, pokonując opór esesmanów papierosami, wódką i lepszą żywnością. Zbierali z dróg grypsy i dostarczali je rodzinom. Pomagali w ucieczkach, udzielali schronienia w swoich domach nawet przez kilka tygodni, opiekowali się chorymi i zdobywali dla nich niezbędne lekarstwa” – wyliczają autorzy książki „Śladami Marszu Śmierci więźniów Stutthof” Elżbieta Maria Grot oraz Jarosław Ellwart. Ewakuowani twierdzili po wojnie, że gdyby nie okazane wówczas wsparcie ludności kaszubskiej, straty wśród więźniów byłyby o połowę wyższe.


Więcej w papierowym wydaniu „Gościa Gdańskiego” – nr 4 na 28 stycznia.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..