Nie chcę oceniać ludzi, którzy decydują się na in vitro. Jednak przypatruję się ogólnopolskiej debacie na ten temat i jeszcze moment, a uwierzyłbym, że sztuczne zapłodnienie to dla nich jedyna możliwość...
Niestety, większość dziennikarzy i polityków nie odrabia prac domowych. Skoro już zajmują się tak trudną sprawą, powinni chyba trochę więcej poczytać, bardziej zainteresować się przedmiotem dyskusji. We wtorek 30 października słuchałem „trójkowej” audycji „Za, a nawet przeciw”, dotyczącej właśnie kwestii sztucznego zapłodnienia. Jedna z rozmówczyń Michała Olszańskiego wspomniała o naprotechnologii. Dziennikarz poprosił, by wytłumaczyła, co to w ogóle jest, bo - jak to ujął - ani on, ani słuchacze nic o tej metodzie nie wiedzą.
No właśnie. W tym tkwi problem. Zarówno w Sejmie, jak i w mainstreamowych mediach (ostatnio taki wątek poruszyli nawet scenarzyści serialu „Na Wspólnej”) mówi się wyłącznie o in vitro. Człowiek, który niespecjalnie jest zainteresowany tematem, może sobie pomyśleć, że jest to jedyne wyjście dla tych wszystkich, którzy chcą, a nie mogą mieć dzieci.
A przecież istnieją jeszcze naturalne metody leczenia niepłodności. Chociażby wspomniana naprotechnologia, która oparta jest na bardzo dokładnym badaniu cyklu miesięcznego kobiety, rozpoznawaniu jego zaburzeń i jednocześnie daje duże możliwości terapeutyczne. Skuteczność tej metody jest wyższa niż w przypadku in vitro. Waha się między 40 a 80 proc. Oczywiście, nie zawsze można ją zastosować. Jednak w wielu przypadkach okazuje się najlepszym rozwiązaniem. Ale o tym - cicho sza!
Chociaż nie wszędzie.
W ostatnią sobotę w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym odbyła się konferencja dotycząca etycznych aspektów in vitro i naprotechnologii. Wszyscy, którzy przyszli posłuchać, co mają na ten temat do powiedzenia naukowcy, odrobili pracę domową.