Nowy numer 38/2023 Archiwum

Ognia nie pamiętam

Rocznica tragedii. – Nie boję się płomieni, boję się tłumu. Wtedy w tej hali ludzie rzucili się do ucieczki przed pożogą i potwornym, niewyobrażalnie gorącym powietrzem – wspomina Anna Baranowska, która 18 lat temu była w hali widowiskowej Stoczni Gdańskiej na koncercie, który miał być radosnym świętem muzyki, a zamienił się w dramat.

Wieczorem 24 listopada 1994 roku na koncert grupy Golden Life przyszło do stoczni ponad tysiąc osób. Impreza połączona była z transmisją rozdania nagród telewizji MTV. Wszyscy bawili się świetnie. Aż do chwili, gdy na trybunie ktoś zauważył płomienie. Początkowo ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Kiedy ogień ogarnął całą widownię, tłum wpadł w panikę. Ludzie starali się wydostać z budynku przez bramę główną i boczne drzwi. Okazało się, że te drzwi są zamknięte. Była tylko jedna droga ucieczki i wszyscy chcieli do niej dotrzeć. Nie wszystkim się udało. W pożarze zginęło siedem osób, rannych zostało niemal 300. Straż pożarna po przybyciu na miejsce zamiast zająć się gaszeniem ognia, przez 20 minut musiała udrażniać drogi ewakuacyjne i ratować ludzi z płomieni.

Szczegóły zatarł czas

Wśród tych, którzy ocaleli, była Anna Baranowska. Właśnie niedawno rozpoczęła pracę w domu dziecka. Na koncert poszła z grupą wychowanków. To miała być dla dzieci wspaniała atrakcja. – Kiedy wybuchł pożar, na widowni byli nasi podopieczni i jeszcze kilka moich koleżanek z pracy – wspomina pani Anna. – Większości dzieci udało się wydostać z tego koszmaru, ale kilkoro ucierpiało. Na szczęście nie były to jakieś straszne obrażenia. Młoda wychowawczyni nie miała tyle szczęścia, choć o szczęściu mówi, bo przecież przeżyła. – Właściwie to niewiele pamiętam. Nie pamiętam ognia. Poparzyło mnie gorące powietrze. Pamiętam spanikowany tłum. Mam w pamięci obraz tego, jak ludzie uciekają. Co było potem, dokładnie nie wiem. Szczegóły wydarzeń zatarły się. Nie wiem nawet, ile dokładnie dzieci było z nami w tej hali. Ale pamiętam okres leczenia. Byłam wśród rannych, którzy trafili do kliniki leczenia oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Tam spędziłam trzy miesiące – wspomina pani Anna. Potem była długa rehabilitacja. Konieczne były operacje plastyczne. Do dziś po niektórych ranach pozostały głębokie blizny. – Powinnam doprowadzić do końca kurację, przejść zabiegi chirurgii plastycznej, zwłaszcza jeśli chodzi o rękę. Ale to nie jest takie proste. Ciągle brak czasu, brak możliwości – dodaje.

Pomorze nie leczy oparzeń

A możliwości brakuje między innymi dlatego, że w Gdańsku działa wprawdzie Poradnia Chirurgii Plastycznej, ale przez te wszystkie lata nie udało się uruchomić Bałtyckiego Centrum Leczenia Oparzeń. Były zapewnienia i deklaracje samorządów, są pieniądze zgromadzone na koncie utworzonym przez władze Gdańska. Te fundusze wpłacały osoby prywatne i instytucje na rzecz poparzonych w pożarze hali stoczni. Ale to nie wystarczy na budowę centrum. Potrzeba dodatkowych środków, a tych wciąż brakuje. – To prawdziwy dramat, że tak ogromna aglomeracja i cały region Polski północnej nie ma ośrodka leczenia oparzeń z prawdziwego zdarzenia – mówi ze smutkiem w głosie dr Hanna Tosińska-Okrój. To lekarka, która pierwsza udzielała fachowej pomocy poparzonym w pożarze przed 18 laty. Wtedy w Klinice Chirurgii Plastycznej i Leczenia Oparzeń Akademii Medycznej stały zaledwie trzy łóżka przeznaczone dla poparzonych. Od tego czasu sytuacja zmieniła się diametralnie. Łóżek dla poparzonych nie ma wcale. Dlaczego? – Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze – diagnozuje dr Tosińska. – Władze uczelni medycznej nie mogą się dogadać z samorządami, samorządy nie potrafią dojść do porozumienia ze sobą nawzajem, a w efekcie poparzonych wciąż transportujemy drogą lotniczą do Siemianowic lub Gryfic. Ulec poparzeniu na Pomorzu to podwójny dramat. Pacjent trafia do nas na izbę przyjęć i czeka na transport. To oczekiwanie kończy się różnie.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama

Quantcast