Polskie władze powinny stale upominać się o jednoznaczne potępienie ideologii OUN-UPA.
Na Pomorzu żyje wielu kresowiaków. 6 czerwca obchodzili w Gdańsku 70. rocznicę ludobójstwa Polaków dokonanego przez OUN-UPA (czytaj TUTAJ). Wszystkie osoby okrutnie doświadczone działalnością ukraińskich nacjonalistów, z którymi rozmawiałem, przyznały, że nie miałyby problemu z wybaczeniem swoim oprawcom. Pod jednym warunkiem. Czekają aż zło zostanie nazwane przez Sejm RP po imieniu, a ideologia OUN stanowczo potępiona przez władze ukraińskie.
Tymczasem w 2010 r. prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko, aktywnie wspierany przez polskich polityków w czasie pomarańczowej rewolucji ogłosił Stepana Banderę "bohaterem Ukrainy". W wywiadach przekonywał, że UPA nie walczyła przeciw Polsce, a jedynie o ukraińską niepodległość. Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę słowa piosenki jawnie i powszechnie śpiewanej przez nacjonalistyczne bojówki: "Smert, smert, Lacham smert" czyli "Śmierć, śmierć, Polakom śmierć". Nie jest także tajemnicą, że działacze OUN za wrogów uważali wszystkich nie-Ukraińców. Mordowali również Żydów, Ormian, Romów, a nawet... swoich rodaków sprzeciwiających się ich działalności. Wzywali: "Nie pozostawić piędzi ziemi w rękach obcoplemieńców". W wołyńskich miasteczkach i wsiach można było znaleźć ulotki: "Lachy, uciekajcie stąd, bo was wszystkich wyrżniemy". Co ciekawe UPA niejednokrotnie porównywana jest przez Ukraińców do Armii Krajowej. To nieporozumienie. AK nigdy nie miała w programie eksterminacji ludności cywilnej. Naiwnością byłoby sądzić, że Juszczenko o tym nie wiedział.
Dla wielu Bandera rzeczywiście jest narodowym bohaterem. W niemal wszystkich miejscowościach zachodniej Ukrainy znaleźć możemy pomniki "kata Polaków", a w sklepach kupić koszulki z jego podobizną. Ale nie tylko Banderę czczą Ukraińcy. Czymś niesłychanym było umieszczenie w jednej z polskich szkół (!) we Lwowie tablicy poświęconej Romanowi Szuchewyczowi, który swoim podkomendnym rozkazywał "Polaków w pień ciąć".
11 lipca w Polsce obchodzona będzie 70. rocznica tzw. rzezi wołyńskiej. W związku z tym wydarzeniem do Sejmu RP trafiło aż pięć projektów ustaw. We wszystkich, z wyjątkiem tego, który proponuje Platforma Obywatelska, pojawiło się określenie zbrodni wołyńskiej jako ludobójstwa. Projekt posłów PO mówi o "tragedii ludności polskiej" na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej.
Zarówno prof. Grzegorz Motyka z PAN, jak i dr Łukasz Kamiński, prezes IPN, uważają, że nazwanie tzw. rzezi wołyńskiej ludobójstwem jest jak najbardziej uzasadnione, a przede wszystkim zgodne z kwalifikacją prawną. Natomiast zdaniem działaczy PO termin "ludobójstwo" zostanie przyjęty przez stronę ukraińską jako "niesłychanie kontrowersyjny". Stanowisko PO z pewnością wiąże się z listopadowym szczytem Partnerstwa Wschodniego w Wilnie, gdzie będą decydowały się europejskie wybory Ukrainy, czyli umowa stowarzyszeniowa między Ukrainą a Unią Europejską.
Prozachodnia Ukraina jest oczywiście w interesie Polski. Pytanie tylko, czy mówienie prawdy historycznej może wpłynąć na zaostrzenie międzypaństwowych stosunków? Ciężko w strukturze UE wyobrazić sobie kraj, który nie potrafi rozliczyć się z własną przeszłością poprzez jednoznaczne odcięcie się od nacjonalistycznej i zbrodniczej ideologii.
Nie chodzi przecież o kopanie historycznych rowów ani o wzbudzanie niechęci do Ukraińców. Wręcz przeciwnie. Na przemilczaniu niewygodnych tematów nie zbudujemy partnerskich relacji między naszymi narodami.
Co jest ważniejsze - poprawność polityczna czy historyczna prawda? Dla kresowiaków z Pomorza, z którymi rozmawiałem, odpowiedź jest oczywista. Należy pielęgnować pamięć o co najmniej 100 tysiącach Polaków wymordowanych przez UPA, a nie poświęcać ją na ołtarzu dobrych relacji z Ukrainą. Milczenie albo eleganckie eufemizmy z pewnością ran nie zagoją.