24-osobowy zespół Polskiego Chóru Kameralnego to artyści światowej klasy. W tym roku świętują jubileusz istnienia zespołu, ani na chwilę nie zwalniając tempa. Koncertują, nagrywają płyty i spełniają swoje muzyczne marzenia.
W sobotę 7 grudnia, o 19.00, dadzą koncert w gdańskim Dworze Artusa. W programie m. in. Bacha, Hakenbergera, Pendereckiego, Paderewskiego oraz Schumana. O historii i codzienności Chóru rozmawiamy z jego dyrektorem Janem Łukaszewskim.
Gość Niedzielny: Panie dyrektorze, czy pamięta pan swoje początki w Polskim Chórze Kameralnym?
Jan Łukaszewski: Spędziłem z tym chórem niemal całe swoje dorosłe życie i nie wyobrażam sobie, bym mógł robić cokolwiek innego. Praca w chórze była moim marzeniem od najwcześniejszych lat. Mój tata był dyrygentem i mój starszy o 11 lat brat także. Jako chłopiec przyglądałem się ich pracy, zazdrościłem im i chciałem być taki jak oni. Najpierw byłem w tym zespole śpiewakiem, potem asystentem dyrygenta, a kiedy mój brat wyjechał na stałe za granicę, objąłem kierownictwo. Od trzydziestu lat nim kieruję. I muszę przyznać początki nie były łatwe, bo musiałem nauczyć się zarządzania zespołem ludzi, którzy przecież do jeszcze niedawna byli moimi kolegami śpiewakami z zespołu, rówieśnikami.
Udało się?
Tak. Może dzięki temu, że znałem ten chór, wywodziłem się z niego, znałem problemy z jakimi borykają się artyści. Przez te wszystkie lata wytworzyła się między nami szczególna więź, rodzaj pewnej zażyłości. Spędzamy ze sobą sporo czasu na koncertach, podczas prób, w hotelach, w autokarze kiedy jesteśmy w trasie koncertowej, albo w drodze na nagranie. W wolnych chwilach rozmawiamy ze sobą. To buduje specyficzną grupę ludzi, po prostu zespół. A ja, choć jestem kierownikiem, także do tego zespołu należę i z niego się wywodzę.
Które koncerty zapadły panu w pamięci najmocniej?
Koncertowaliśmy w największych salach, na największych scenach niemal całego świata. Ale najlepiej wspominam te koncerty, które zostawiły w nas wszystkich jakiś trwały ślad. Nawet jeśli to występy na małych, nieznanych scenach. Śpiewaliśmy dla mieszkańców domów spokojnej starości, hospicjów. Widzieliśmy wszyscy jak ważne jest dla naszej publiczności to, że mogą nas posłuchać. Wśród nich byli ludzie schorowani, którzy nie mogliby pozwolić sobie na wyjazd do filharmonii na tradycyjny koncert. Wśród tych niezwykłych koncertów i spotkań były także i te z ojcem świętym Janem Pawłem II, zarówno w Watykanie jak i u nas w Polsce. Nasz chór powstał niedługo przed początkiem jego pontyfikatu. Śpiewaliśmy dla papieża w 1979 roku na sopockim molo, na Westerplatte, w czasie Mszy św. dla chorych w kościele św. Brygidy i podczas Mszy na Zaspie.
Czy praca z zespołem profesjonalnym różni się jakoś od pracy z chórem amatorskim?
Zdecydowanie. Utrzymujemy się z działalności artystycznej. Nie zawsze więc możemy pozwolić sobie na dowolność w doborze repertuaru. Niedawno zaśpiewaliśmy koncert z towarzyszeniem orkiestry Sinfonia Iuventus do muzyki Jana Kantego-Pawluśkiewicza i wierszy romskiej poetki Papuszy. Nagraliśmy też pieśni legionowe na zamówienie Muzeum Józefa Piłsudskiego, a wykonaniem Missa Brevis Krzysztofa Pendereckiego inaugurowaliśmy w styczniu jubileuszowy rok polskiego kompozytora. Koncertując dążymy do ideału, choć zdajemy sobie sprawę, że dzieło idealne to domena Boga. My staramy się być coraz lepsi. Osobiście mam taką dewizę, która mówi, abym nie starał się być lepszy od innych, ale każdego dnia robił wszystko by być lepszym od samego siebie. Jednym słowem trzeba się doskonalić i rozwijać. Jako zespół zawodowy podporządkowujemy swój repertuar zamówieniom, ale to nie znaczy, że robimy cos bez pasji i zaangażowania. Zawsze staram się aby utwór, który właśnie dyryguję, był wykonany jak najlepiej.
A jakie plany Chór ma na przyszłość?
Jesteśmy inicjatorami Festiwalu Mozartowskiego, który odbywał się w Oliwie. W tym roku przenieśliśmy część festiwalu do Domu Uphagena w Gdańsku, a w przyszłym roku chcemy, by koncerty odbywały się także w Dworze Artusa. Marzy się nam także własna siedziba. Obecnie nasze próby prowadzimy w kościele św. Bernarda w Sopocie dzięki tamtejszym księżom. Warunki są dobre, ale sala jest dość mała i trudno nam się pomieścić. Zresztą historia chóru jest taka, że zawsze tułaliśmy się po różnych miejscach, w klubach, szkołach. Był nawet okres w latach 80. Kiedy ćwiczyliśmy w piwnicy pod sklepem rybnym na gdańskiej Żabiance. W tym czasie wszyscy byliśmy pozbawieni etatów w zespole i każdy pracował osobno na swoje utrzymanie. Na próby zbieraliśmy się wieczorami, po zamknięciu sklepu. W tym samym czasie panie sprzątające sklep myły podłogę wylewając na posadzkę wiadra z wodą. Ta woda przeciekała przez sufit i zalewała nam nuty. No i oczywiście w pomieszczeniu unosił się aromat… chcielibyśmy wreszcie osiąść „na swoim”, w miejscu gdzie mieściłoby się nasze biuro i przystosowana do naszych potrzeb sala prób. To jest takie nasze jubileuszowe marzenie.
Informacje o koncertach i historii PChK: http://www.polskichorkameralny.pl/