Zapomniane historie. – Pamiętam jak przyszli. Panie, to był straszny widok. Maszerowali w pasiakach, bez butów, chudzi i zmarznięci. My im pomagali. Jedzenie rzucali przez płot. Chleb, kartofle i brukiew – opowiada Irmgard Papke, Niemka, przedwojenna mieszkanka Tawęcina.
Rozmawiam z Mariuszem Baarem, przewodnikiem turystycznym, pasjonatem historii. Według niego, w podlęborskiej wsi Tawęcino, niedaleko starego niemieckiego cmentarza, znajduje się zbiorowa mogiła więźniów obozu koncentracyjnego Stutthof, którzy stracili życie w Marszu Śmierci.
Brak zainteresowania?
– Dowiedziałem się o zbiorowym grobie w tym miejscu z relacji Niemców mieszkających w Tawęcinie przed wojną i podczas niej. Te osoby, jako dzieci, obserwowały sceny pochówku – opowiada pan Mariusz. – Do dzisiaj widzą przed oczami ludzi w pasiakach, którzy umierali z głodu, wycieńczenia, chorób albo byli mordowani przez SS-manów.
Pamiętają, że na wprost bramy cmentarnej, po drugiej stronie drogi, na polu wykopano dół, do którego wrzucano trupy – kontynuuje. Pytam, czy zanotował lub nagrał te relacje albo chociaż zapisał imiona i nazwiska świadków historii. – Niestety nie zrobiłem tego, ale jestem niemal stuprocentowo pewny miejsca pochówku pomordowanych. Świadectwa osób, z którymi rozmawiałem, były ze sobą zbieżne – odpowiada. Pan Mariusz uważa, że bezimiennym więźniom pochowanym w Tawęcinie należy się szacunek. Chce, by w miejscu zbiorowej mogiły postawić pamiątkową tablicę lub pomnik. Dlatego swoim odkryciem podzielił się z twórcami programu telewizyjnego „Było... nie minęło”, poświęconemu zapomnianym wątkom polskiej historii. – Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Rozmawiałem też z Muzeum Stutthof i IPN. Pierwsi nie byli specjalnie zainteresowani sprawą, a drudzy powiedzieli, że potrzebują czasu na przeprowadzenie kwerendy – mówi.
Znaki zapytania
Do Tawęcina więźniowie przybyli na początku lutego 1945 roku. – Zostali umieszczeni w byłym obozie służby pracy dla niemieckich dziewcząt i chłopców tzw. RAD (Reichsarbeitsdienst), składającym się z 6 baraków – informuje Elżbieta Grot, kustosz Muzeum Stutthof. – Zachowały się zaledwie trzy relacje stutthowiaków z pobytu w Tawęcinie. W żadnej z nich nie ma informacji na temat wspólnej mogiły i pochówku zmarłych – dodaje. Elżbieta Grot sądzi, że na terenie wsi może być nawet więcej niż jeden zbiorowy grób. – Trudno stwierdzić bez dodatkowych informacji, czy w miejscu wskazanym przez pana Mariusza znajduje się grób. Raczej wykluczam taką możliwość. Najczęściej grzebano zmarłych wokół RAD-ów lub w innych punktach, gdzie przetrzymywano więźniów Stutthofu. Podstawową sprawą jest więc zlokalizowanie we wsi obozu – uważa badaczka. Prokurator Maciej Schulz, naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Gdańsku mówi, że w przypadku Tawęcina trzeba być ostrożnym. – Ekshumacje są kosztowne, nie można kopać na ślepo – podkreśla. Dlatego należy upewnić się, czy w miejscu wskazanym przez pana Mariusza, nie przeprowadzono wydobycia zwłok już kilkadziesiąt lat wcześniej. Schulz zapewnia, że IPN zajmuje się tą sprawą. Elżbieta Grot twierdzi, że w Tawęcinie ekshumacji ciał nie przeprowadzono. Czy zatem Muzeum Stutthof zajmie się poszukiwaniem grobu? – Tak, jeżeli udałoby się dotrzeć do żyjących mieszkańców Tawęcina, najlepiej tych, którzy na własne oczy widzieli grzebanie zmarłych. A to raczej niełatwe zadanie. Jeśli nie mamy nagrań ani nazwisk – trudno cokolwiek zdziałać. Ewentualną ekshumacją ciał może zająć się jedynie prokurator – wyjaśnia historyk.
Sołtys będzie wiedział
Ruszam więc do Tawęcina. Zatrzymuję się przy sklepie spożywczo-przemysłowym, który jest jednocześnie oddziałem poczty. – Wie pan, czy w czasie wojny chowano we wsi zmarłych więźniów Stutthofu? – pytam mężczyznę przejeżdżającego na rowerze. Ten kiwa przecząco głową i wskazuje na największy dom w okolicy. – Tam będą wiedzieli – zapewnia. Zbliżając się do furtki, widzę tabliczkę z napisem „sołtys”. Nazywa się Wili Mielewczyk, ma pochodzenie niemieckie. – Stutthowiacy? A pewnie, że byli – mówi bez wahania i pokazuje jasnoróżowy budynek. – W miejscu, gdzie dzisiaj stoi nieczynna już szkoła, w 1945 roku były baraki obozu pracy dla Niemek i Niemców. Tam potem trzymali więźniów. Niedaleko od RAD znajdował się dworek rozebrany po wojnie – informuje. – Zachowały się nawet fundamenty jednego z baraków – dodaje. Pytam sołtysa o zbiorową mogiłę. – Jest. Naprzeciwko starego cmentarza – odpowiada bez zastanowienia. Opowiedział mu o tym znajomy – Reinold Utecht. W czasie wojny mieszkał w Tawęcinie. Potem musiał wyjechać do Niemiec. Jako 16-letni chłopak widział, jak przy ewangelickiej nekropolii grzebano zwłoki. – Jestem pewien, że po 1945 roku nigdy nie przeprowadzono żadnej ekshumacji – mówi sołtys. Pytam o kontakt do Reinolda Utechta. – Pomogę panu się z nim skontaktować. Muszę jednak zapytać o zgodę – obiecuje pan Wili i na chwilę przerywa rozmowę. Wita się z kobietą idącą po drugiej stronie ulicy. – Coś sobie przypomniałem. Kilkadziesiąt kilometrów stąd żyją dwie panie, które w czasie wojny mieszkały tuż obok obozu, gdzie trzymano więźniów. Ta dziewczyna, co jej „dzień dobry” przed chwilą mówiłem to wnuczka jednej z nich – wyjaśnia. Pan Wili pamięta tylko, że zanim wyszły za mąż, nazywały się Papke. Nie zna ich dokładnego adresu. Wie, że mają dom w Przebędowie. Tłumaczy, jak dojechać. Zanim wyruszę na poszukiwanie przedwojennych mieszkanek Tawęcina, jadę na stary niemiecki cmentarz. To kilka kilometrów za wsią. Pomiędzy drzewami znajduję zniszczone nagrobki. Nie jestem w stanie odczytać nazwisk ani dat urodzin i śmierci. Obok elementów grobowców walających się po lesie widzę też wiele wypalonych zniczy.