Bez wyroku oceniającego jednoznacznie czyny zmarłego generała pozostawiamy potomnym zamieszanie w ocenie tych, którzy zginęli z rąk komunistycznej władzy. Przegrywamy bój o rozumienie naszej najnowszej historii.
Kim byli gdyńscy stoczniowcy, którzy zginęli, idąc do pracy 17 grudnia 1970 roku, zachęceni wezwaniem wicepremiera Stanisława Kociołka? Bohaterami czy wichrzycielami, którzy chcieli obalić - według narracji niektórych - nie w pełni suwerenny, ale przecież polski rząd? Kim byli ci, którzy wydawali rozkazy, i ci, którzy pociągali za spust? Czy starali się ocalić resztki niepodległości czy też, działając na szkodę narodu, podjęli się zbrodniczych działań? Kim były ofiary bratniej interwencji w Czechosłowacji czy zastrzeleni górnicy z kopalni ʺWujekʺ? Te i inne pytania pozostawiamy potomnym, nie zdoławszy osądzić decyzji i czynów dygnitarzy aparatu PZPR.
Środowiska, które wyrosły z postpeerelowskiego układu sił, podniosą wrzawę. Nieraz przecież krzyczały: ʺRęce precz od generałaʺ. Dość łatwo zarzucić, że chęć osądzenia starszego człowieka była rodzajem pastwienia się nad bezbronnym. Że nie przystoi to zwłaszcza ludziom wierzącym, bo przecież Chrystus nakazał przebaczać wszystkim. Niestety przebaczenie związane jest nierozerwalnie z koniecznością uznania swojej winy.
Nie mam krwiożerczych myśli pod adresem zmarłego generała. Przyjaciel moich rodziców chodził z nim do klasy w prowadzonej przez zakonników szkole. Według jego relacji młody Wojtek nie tylko służył do Mszy, ale także często bywał w kaplicy. Co więcej, przychodził tam wcześniej niż inni i wychodził ostatni. Po wprowadzeniu stanu wojennego przyjaciel moich rodziców napisał długi list do swojego dawnego kolegi, zaadresował i wrzucił do skrzynki. Nazajutrz zjawiła się u niego milicja. Zniknął. Okazało się, że list nie dotarł do adresata. Jakiś gorliwy pracownik SB postanowił wyręczyć szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Przeczytał list za niego. A ponieważ w treści znalazł krytyczną ocenę działań swojego najwyższego zwierzchnika, zamknął nadawcę listu w areszcie. Dopiero wówczas, gdy rodzinie uwięzionego udało się dotrzeć do generała, ten nakazał natychmiast go wypuścić. Potrafił pokazać ludzką twarz. Zresztą tak wspominają go ci, którzy znali go na co dzień. Nie zamierzam więc sądzić człowieka. Trudno też wymyślić odpowiednią karę dla kogoś, kto działając na rzecz obcego państwa, podejmuje decyzję strzelania do swoich obywateli. Zwłaszcza wówczas, gdy jest już stary i chory. Ale…
Polska bezwzględnie potrzebowała osądzenia jego czynów. Woła o to krew robotników przelana na Wybrzeżu i w różnych innych miejscach naszej ojczyzny. Woła o to śmierć żołnierzy wyklętych, tropionych po lasach, zabijanych w imię ideologii strzałem w potylicę. I nie chodzi tu o upokorzenie człowieka. Ten wyrok potrzebny był historii. Myślę, że w perspektywie duchowej także samemu generałowi.
Gruba kreska nie spowoduje, że znikną podziały. To ona właśnie najbardziej dzieli dziś Polaków.