- Nie używaliśmy przemocy ani nie obrażaliśmy uczestników tzw. manify. Chcieliśmy jedynie stanowczo zaprotestować przeciwko hasłom, jakie głoszą - podkreśla Krzysztof Przyborowski.
Przed Sądem Rejonowym w Gdańsku 24 czerwca odbyła się kolejna rozprawa odwoławcza od wyroku skazującego pomorskich narodowców Krzysztofa Przyborowskiego i Mateusza Ropelę na 40 godzin prac społecznych. Nie przyniosła ona rozstrzygnięcia. Sąd podjął decyzję o odroczeniu dalszego postępowania do 12 sierpnia.
Przypomnijmy, że K. Przyborowski i M. Ropela w lipcu 2014 roku zostali skazani na karę miesiąca ograniczenia wolności w wymiarze 40 godzin pracy na cele społeczne. Zostali obwinieni o "przewodniczenie zgromadzeniu publicznemu zorganizowanemu bez wymaganego zawiadomienia oraz usiłowanie przeszkodzenia w przebiegu niezakazanego zgromadzenia". Wyrok został wydany w trybie nakazowym, bez podania uzasadnienia. Członkowie RN nie zgodzili się z decyzją sądu i odwołali się od wyroku.
Wszystko zaczęło się 8 marca 2014 roku. Z okazji Dnia Kobiet sprzed Złotej Bramy w Gdańsku po raz kolejny wystartowała tzw. trójmiejska manifa. Przedstawiciele środowisk lewicowych, w tym Robert Biedroń, obecny prezydent Słupska, z transparentami "Edukacja seksualna bez wstydu" czy "21 lat zakazu aborcji. I to ma być Solidarność?" skierowali się w stronę Stoczni Gdańskiej. Po drodze skandowali: "Nasza Polska genderowa!".
Nieopodal, przed Ratuszem Głównego Miasta, ustawiła się grupa osób trzymających sztandary z hasłami: "Broniąc życia, bronisz przyszłości Ojczyzny", "Małżeństwu, Rodzinie, Życiu - tak!". - Manifestacja środowisk narodowych była całkowicie pokojowa - zaznacza Krzysztof, student gdańskiej politechniki, organizator kontrmanifestacji.
Początkowo obie manifestacje były legalne. - Z Urzędu Miasta otrzymaliśmy oficjalną zgodę na organizację protestu - informuje Krzysztof. - Jednak w pewnym momencie okazało się, że lewicowi działacze i feministki zmienili trasę swojego przemarszu. Zdecydowaliśmy więc rozwiązać naszą legalną manifestację. Ja z ciekawości postanowiłem pójść dalej i przyjrzeć się bliżej przemarszowi, który kończył się na pl. Solidarności - wyjaśnia.
Tymczasem przed historyczną bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej, w otoczeniu Trzech Krzyży, przed wizerunkiem Matki Bożej, uczestnicy manify odczytali hasła odwołujące się do 21 postulatów "Solidarności". Pierwszym punktem listy było "przywrócić prawo do aborcji". Przedstawiciele środowisk homoseksualnych żądali także m.in. "rozdzielenia państwa od Kościoła i wyprowadzenia religii ze szkół" oraz zwiększenia praw dla osób LGBTQ.
- Przechodziłam akurat nieopodal Stoczni Gdańskiej i, ujrzawszy sporą grupę osób wznoszących jakieś hasła, postanowiłam podejść bliżej i zobaczyć, co się dzieje. Byłam zbulwersowana skandalicznym zachowaniem feministek, które w otoczeniu symboli religijnych domagały się aborcji - zeznawała podczas rozprawy Barbara I. - Poczułam się obrażana, zarówno jako kobieta, jak i katoliczka. Z drugiej strony usłyszałam, jak młodzi chłopcy stojący w kilku oddalonych od siebie grupach krzyczą: "Chłopak, dziewczyna - normalna rodzina". Pomyślałam wtedy, że to oni zachowują się właściwie.
- Hasła feministek, zachęcające do mordowania dzieci i wygłaszane pod obrazem MB Częstochowskiej, były jawną prowokacją - twierdzi Mateusz, który wraz z Krzysztofem i innymi członkami RN postanowili zaprotestować.
- Nie mogłem pozostać obojętny i całkiem prywatnie zacząłem wyrażać swoje oburzenie. Nie chciałem zakłócać legalnej manifestacji. Po prostu, stojąc daleko od członków manify, głośno zaprezentowałem swoje poglądy - wyjaśnia Krzysztof.
Narodowcy podzielili się na kilkuosobowe, oddzielone od siebie grupy. - Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Spontaniczne demonstrowanie w grupach do 14 osób nie wymaga legalizacji - zaznacza Krzysztof.
Podczas odczytywania kolejnych postulatów narodowcy krzyczeli: "Prawo do życia prawem człowieka", "Wielka Polska katolicka". - Zawłaszczanie solidarnościowego etosu do promowania aborcji czy walki z Kościołem jest całkowitym zaprzeczeniem tego, o co walczyli robotnicy otwarcie demonstrujący swoją religijność - uważa Krzysztof.
Według Andrzeja T., policjanta zeznającego podczas rozprawy, narodowcy wznosili hasła obrażające uczestników manify, krzycząc m.in.: "Zakaz pedałowania!".
- Nikogo nie obrażałem, wyrażałem tylko swoje oburzenie i skandowałem hasła w rodzaju: "Bóg, honor, ojczyzna". To raczej my byliśmy obrażani. Na manifie pojawiło się hasło m.in.: "Jezus malusieńki, nie dostał sukienki, bo gender". To szyderstwo z polskiej kolędy i naśmiewanie się z Kościoła katolickiego - odpowiada Krzysztof.
W pewnym momencie obie grupy demonstrantów zostały odgrodzone kordonem policji. - Funkcjonariusze zaczęli zacieśniać szereg, chcąc zbić nas w jedną grupę, aby móc przedstawić zarzut nielegalnego zgromadzenia. Później spisali nasze nazwiska - relacjonuje Krzysztof. Po zakończeniu manifestacji policja złożyła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.
Jak stwierdził zeznający policjant, po zakończeniu legalnej manifestacji narodowcy mieli ruszyć za manifą i próbować ją zakłócić w okolicy pl. Solidarności. Kontrmanifestantów otoczono kordem funkcjonariuszy, aby uniknąć niebezpiecznych sytuacji. Policjanci wylegitymowali ok. 50 osób.
Przed sąd trafili tylko Krzysztof i Mateusz, których policja uznała za organizatorów kontrmanifestacji.
Zdaniem Andrzeja T., obaj działacze RN prowokowali, jako pierwsi wznosili okrzyki obrażające członków manify, wykazywali największą aktywność w demonstracji swoich poglądów, dyrygowali pozostałymi uczestnikami kontrmanifestacji. Dlatego właśnie uznano ich za przywódców nielegalnej manifestacji.
- Zostaliśmy posądzeni o stanie na czele grupy tylko dlatego, że obaj nieśliśmy swoje prywatne megafony z protestu pod ratuszem - uważa Mateusz.
Kolejna rozprawa odbędzie się 12 sierpnia.