Ataki na ks. Oko w połączeniu z wiadomościami, które w ostatnich dniach docierają do Polski z Watykanu pokazują, że przed działaniem Złego nie chroni stopień naukowy, ani sprawowany urząd. Tym ratunkiem jest jedynie prawdziwa, bliska więź z Jezusem Chrystusem.
Każda religia niesie ze sobą jakiś system wartości. Określa również powinności i formułuje zakazy, które dotyczą jej wyznawców. Wydaje się to wręcz oczywiste. Współczesnemu człowiekowi przez myśl nawet nie przechodzi, by przekonywać muzułmanów czy żydów do jedzenia wieprzowiny, albo hinduistów do spożywania świętych dla nich krów. Gdyby któryś z przedstawicieli tych religii zaczął głosić wolność w powyższej dziedzinie i jednocześnie pragnął pozostać religijnym autorytetem, spotkałby się pewnie z uśmiechem politowania. Co innego, gdy katolik zaczyna krytykować obowiązujący w Kościele porządek moralny. Dodajmy porządek określony przez Boga zarówno w Starym, jak i Nowym Testamencie. Staje się wówczas bohaterem mainstreamowych mediów.
Nie przez przypadek przemiany społeczne, które wzięły początek od studenckich protestów ’68 nazywa się „rewolucją seksualną”. „Make love not war” - głosiło ówczesne hasło. A wizja wolności dzieci Woodstocku sprowadzała w dużej mierze do wolności seksualnej i nieskrępowanego dostępu do stymulujących ludzki mózg środków. W pewien sposób owoce tego rodzaju myślenia zbieramy dzisiaj, kiedy pokolenie ’68 dorosło i zaczęło mieć decydujący wpływ na kształtowanie świata. Jego przedstawiciele zasiadają przecież w najważniejszych instytucjach państwowych i międzynarodowych. Co ciekawe, to usytuowanie pozwala naznaczonym ideologią dzieci-kwiatów czerpać pełną garścią z korzyści, jakie niosą zajmowane stanowiska, a kompromis ze światem pomaga w znieczuleniu bólu, płynącego z braku realizacji zapomnianego postulatu o równości wszystkich ludzi. Z drugiej zaś strony umożliwia wprowadzanie w życie wszelkich idei burzących podstawy porządku ludzkiej seksualności.
Propagowane przez świat myślenie, chce wyjąć ludzką seksualność spod oceny moralnej. „W tej dziedzinie dozwolone jest to, co lubisz” - zdaje się mówić do współczesnego człowieka. I nikomu nic do tego. Nawet Bogu. Szczególnie mocno zaś docenia tych wszystkich, którzy swoje czyny w tej dziedzinie rozgłaszają i wręcz nimi się chlubią. Wówczas zyskują pełne prawo do działania i stają się ulubieńcami wyżej wspomnianych mediów.
O ile łatwiej zrozumieć jest zagubienie, jakiego w tej dziedzinie doświadczają świeccy piewcy wolności seksualnej, próbujący identyfikować się z chrześcijaństwem, o tyle postawa duchownych, którzy propagują taki sposób myślenia jest dla mnie nie do pojęcia. Znają przecież Pismo św. Zdawali egzaminy z teologii moralnej. Rozważali słowa Biblii, które w ks. kapłańskiej Starego Przymierza homoseksualizm nakazywała karać śmiercią, a w Nowym stwierdza: „Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego”[1 Kor 6, 9-10]. A przecież Słowo Boże jest dla wierzących norma normans, non normata czyli określając wiarę, samo nie podlega cenzurze ani normowaniu. Zapominają, że chrześcijaństwo to nie pudełko czekoladek, z którego każdy może wybrać to, co mu smakuje. To rzeczywiste działanie Boga, który przychodzi w Jezusie Chrystusie, by zbawić pogrążonego w grzechu człowieka. Niesie przy tym spójny system wartości, z którego wykluczywszy jakikolwiek element, sprawiamy, że powstała wówczas hybryda okazuje się karykaturą religii.
Ci, którzy głoszą ewangeliczny system wartości, we współczesnym świecie niejednokrotnie ogłaszani są siewcami nienawiści. To kłamliwe pomówienie. Istnieje bowiem paląca potrzeba występujących z prorockim ogniem ludzi, którzy w sposób bezkompromisowy będą głosić Ewangelię, określającą jasno, co jest dobre a co złe. Nazwanie norm moralnych staje się bowiem ratunkiem dla tych, którzy tonąc w mętnych falach relatywizmu i poprawności politycznej, mogą utracić ofiarowane im przez Jezusa zbawienie.
Od początku istnienia rodzaju ludzkiego, a właściwie od momentu upadku pierwszych rodziców, człowiek grzeszy. Na najróżniejsze sposoby. Tak naprawdę nie ma takiego grzechu, którego człowiek nie byłby w stanie popełnić. I nie powinien być to dla nikogo powód do zgorszenia. Bóg nie ma złudzeń, co do naszej kondycji. Nie miał ich także Jezus Chrystus, gdy zmiażdżony cierpieniem patrzył z wysokości Krzyża na tych, którzy mu urągali. Czy to jest mowa nienawiści? Bój, który toczy Kościół jest kontynuacją tej ofiary. Jest walką ze złem, z grzechem, a nie z tymi, którzy mu ulegają. Więcej nawet. Jest obroną grzesznika, która otwiera mu możliwość odnalezienia Prawdy, choćby on sam przygnieciony był swoją nieprawością. Potrzeba, byśmy dostrzegli to rozróżnienie. Sam Jezus był oskarżany o to, że jada z cudzołożnikami i grzesznikami. Że z miłością przygarnął jawnogrzesznicę. Mówiąc współczesnym językiem - prostytutkę. Nikomu z tych ludzi nie mówił jednak, ze ich dotychczasowe życie było dobre. Problem w tym, że wielu dzisiejszych grzeszników tak bardzo utożsamiło się z popełnianym przez nich grzechem, iż każdą próbę jego nazwania traktują jak wymierzony w nich atak.
Wszyscy grzeszymy. Przekonujemy się o tym nieraz niezwykle boleśnie. I wszystkie nasze grzechy Bóg pragnie odpuścić. Wiedzą o tym także kapłani sprawujący sakrament pojednania. Przypomina o tym papież Franciszek ogłaszając Rok Miłosierdzia. Niezmierzone Miłosierdzie Boga napotyka jednak na pewną granicę. Jest nią ludzka wola. Jeżeli nie chcemy nazwać zła - złem, na nic zdadzą się nasze zabiegi. Stosunek do grzechu ujawnia bowiem to, jak traktujemy Boga. A ci, którzy chcą zalegalizować nieprawość działają tak, jakby chcieli przekonać Boga, że zupełnie pomylił się formułując prawo dekalogu.
Burza, jaką swoimi wystąpieniami wywołał pochodzący z Wybrzeża kapłan, który pracuje w jednej z watykańskich kongregacji, budzi zwyczajnie - smutek. Jego powodem jest to, że nieodpowiedzialne słowa uderzają we wspólnotę Kościoła i działanie Ewangelii w życiu człowieka. Ma jednak także i pozytywny skutek. Przypomina, że zagubienia może doświadczyć dosłownie każdy. Jedynym ratunkiem dla nas, grzeszników jest bowiem niezachwiana więź z Jezusem Chrystusem, który wyraźnie nazywając dobro i zło, zawsze przemawia do nas językiem miłości.
Naciski, by Kościół zrezygnował z głoszenia norm moralnych, które płyną z libertyńskich środowisk, tak naprawdę są zachętą do tego, by odszedł On od głoszenia Ewangelii. To zachęta do przejścia na drugą stronę w tej najważniejszej walce, która toczy się o ludzkie zbawienie. A wówczas Kościół stałby się jedynie głoszącym łzawe bajania zrzeszeniem żałosnych pracowników kulturalno-oświatowych, odzianych w archaiczne mundurki.