O libacjach funkcjonariuszy, Hansie Klossie i przyczynach wstępowania do bezpieki mówi dr Daniel Czerwiński, historyk z gdańskiego IPN.
Jan Hlebowicz: Spędził Pan z ubekami 7 lat. Poznawał ich życiorysy, czytał sporządzane przez nich protokoły przesłuchań, odkrywał mroczne sekrety katowni UB. Efektem Pańskich poszukiwań jest książka "Pierwsza dekada. Aparat bezpieczeństwa w woj. gdańskim w latach 1945-1956". Skąd zainteresowanie tym tematem?
Dr Daniel Czerwiński: Wszystko zaczęło się w 2009 roku, kiedy rozpocząłem pracę nad doktoratem. Dlaczego akurat bezpieka? To był wówczas temat słabo zbadany. Postawiłem szereg pytań: Jak wyglądał aparat represji w powojennym woj. gdańskim? Kim byli tworzący go ludzie? Dlaczego decydowali się podjąć właśnie taką służbę? Okazało się, że na żadne nie ma pogłębionych odpowiedzi. Postanowiłem więc tę lukę wypełnić, a przede wszystkim zebrać te informacje w jednej publikacji.
Jaki był typowy ubek? To półanalfabeta, pijaczyna i socjopata?
Komuniści na początku swoich rządów nie mieli szerokiego poparcia Polaków. Znajdowali je niemal wyłącznie w najniższych warstwach społecznych - wśród chłopów i robotników. Z tych środowisk w głównej mierze rekrutowali się funkcjonariusze bezpieki. Typowy ubek czasów powojennych był więc człowiekiem młodym, ubogim i słabo wykształconym. Niekiedy nie kończył nawet szkoły podstawowej i miał potężne problemy z czytaniem i pisaniem. Widać to na przykładzie sporządzanych raportów, gdzie roi się od błędów ortograficznych i stylistycznych. Przeciętny funkcjonariusz UB intelektualne braki nadrabiał brutalnością. W czasie śledztw nie potrafił poradzić sobie z lepiej wykształconą i obytą ofiarą, więc by ją złamać, stosował sadystyczne metody.
Stereotypowy ubek niższego szczebla pije wódkę na umór, by zagłuszyć wyrzuty sumienia i zapomnieć o wrzaskach katowanych ofiar. Tak było w rzeczywistości?
Alkohol był raczej metodą na zabicie trudów codziennego życia niż zagłuszanie wyrzutów sumienia. Libacje i awantury wszczynane „po pijaku” były na porządku dziennym. Tak było choćby 21 kwietnia 1951 r., kiedy 4 ubeków z Kościerzyny - pomimo zakazu szefa urzędu - pojechało na zabawę do Liniewa. Tam jeden z nich wdał się w bójkę z miejscowym milicjantem. Skończyło się strzelaniną. Innym razem pijany funkcjonariusz UB z Pruszcza Gdańskiego zabarykadował się w urzędzie i z okna strzelał do przechodniów. Miał pecha, bo przypadkiem ustrzelił... samochód wiozący starostę. Trzeba jednak dodać, że alkoholizm w okresie powojennym był problemem powszechnym i funkcjonariusze bezpieki wcale nie wyróżniali się na tym tle pośród innych grup zawodowych.
Dlaczego młodzi ludzie decydowali się na służbę w bezpiece? Robili to z pobudek ideowych czy wyłącznie materialnych?
W bezpiece można było szybciej niż w wojsku zdobyć stopnie oficerskie, co wiązało się z awansem społecznym. Praca w UB dawała też wymierne profity materialne. Funkcjonariusze mieli własną służbę zdrowia, otrzymywali niedostępne dla przeciętnego obywatela towary luksusowe, mieli zagwarantowany rozbudowany system świadczeń socjalnych. W Gdańsku działały m.in. specjalny żłobek i przedszkole dla dzieci ubeków. Czy o wstąpieniu do służby decydowały pobudki ideowe? Nie sądzę. Wielu funkcjonariuszy czasu powojennego wywodziło się z tradycyjnych rodzin rzymskokatolickich, do czego jawnie przyznawali się w służbowych życiorysach. Daleko im było do materialistycznego postrzegania świata spod znaku Marksa i Engelsa. To zmieniało się z czasem pod wpływem indoktrynacji ideologicznej, która miała miejsce już w trakcie służby.
Wcześniej mówiliśmy o szeregowych funkcjonariuszach. A jak wyglądała sytuacja wśród kadry kierowniczej?
Szefowie bezpieki na poziomie województwa byli lepiej wykształceni. Np. pierwszy zastępca kierownika UB w Gdańsku Edward Forst był prawnikiem. Często mieli za sobą staż w komunistycznych organizacjach, więc kariera w bezpiece była podbudowana także ideologicznie, a nie tylko materialnie.
Życiorys jednego z kierowników wojewódzkiej bezpieki jest szczególnie interesujący...
Chodzi pewnie o Artura Jastrzębskiego vel Artura Rittera. W czasie wojny był on podwójnym, a może nawet potrójnym agentem. Na polecenie sowieckiego wywiadu zapisał się do NSDAP i SA. Współpracował z gestapo, rozpracowywał Polskie Państwo Podziemne i AK. Do końca nie wiadomo, komu służył. Bardziej NKWD? Nazistom? A może polskim komunistom? Artur Ritter to najprawdopodobniej pierwowzór Hansa Klossa.
U niektórych historyków piszących o zbrodniarzach nazistowskich czy komunistycznych występuje syndrom "zrozumienia postawy oprawców". Przyłapał się Pan na sympatii do funkcjonariuszy bezpieki?
Nie zaprzyjaźniłem się z ubekami ani nie zacząłem tłumaczyć ich w swoich oczach czy relatywizować ich wyborów. Za to zacząłem mówić... bezpieczniacką nowomową. Ludzie służb posługują się specyficznym językiem. Ja, obcując z nim codziennie przez 7 lat, przejąłem hermetyczne zwroty, których używałem w życiu codziennym. Kiedy to sobie uświadomiłem, zajęło mi sporu czasu wyzbycie się tego złego nawyku.
Więcej o historii gdańskiej bezpieki w 3. numerze "Gościa Gdańskiego" na 22 stycznia.
Spotkanie promujące książkę odbędzie się 25 stycznia o godz. 17 w Ratuszu Staromiejskim.