W ciągu zaledwie pięciu godzin uczestniczy Marszu Śledzia pokonali liczącą 10 km trasę z Kuźnicy do Rewy, prowadzącą systemem mielizn przez wody Zatoki Puckiej.
- W Marszu śledzia zmienia się niewiele. Niezmienny jest pas mielizn. Nie zmienia się także - wynosząca 100 osób - liczba uczestników. Co ciekawe, odwróciły się jednak proporcje. Obecnie w marszu uczestniczy więcej ludzi z głębi Polski, niż z Wybrzeża - mówi Radosław Tyślewicz, pomysłodawca i organizator imprezy.
- Sporo było osób z Małopolski, z Krakowa, z Wieliczki... Jeden z uczestników maszerował nawet z flagą Zakopanego. Byli też ludzie z Poznania i Olsztyna - dodaje.
Jak zdradzają organizatorzy, kapryśna pogoda która w ostatnim czasie nawiedziła Wybrzeże sprawiła, że jeszcze wczoraj pojawiały się poważne pytania, czy impreza będzie mogła dojść do skutku.
- Tegoroczny marsz poprzedził zorganizowany wczoraj w Kuźnicy Wieczór Śledzia. Mimo, iż komunikat meteorologiczny zapowiadał, że dzisiaj pomaszerujemy, w nocy optymizm nam trochę spadł. Nad Kuźnicą przeszedł mały orkan. Zaczął się uspokajać dopiero ok. 7 rano. Jeszcze kiedy spałem w swoim samochodzie, czułem, że autem trochę kiwa. Rano z prognozą nie zgadzał się ani kierunek wiatru, ani jego siła. Wiatr zaczął "siadać" dopiero ok. godz. 10, a więc wówczas, gdy zaczynaliśmy wchodzić do wody - opowiada Tyślewicz. - Jestem bardzo zaskoczony, że tu w Rewie morze jest gładkie. W drodze wiatr nieźle nas wysmagał. Na Głebince była całkiem spora fala - mówił po wyjściu na brzeg w Rewie R. Tyślewicz.
- Obecnie w marszu uczestniczy więcej ludzi z głębi Polski, niż z Wybrzeża - podkreśla Radosław Tyślewicz. ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość Jak tę nieprzychylną pogodę przyjęli uczestnicy imprezy?
- W tym roku było ciekawiej, niż w poprzednich edycjach wydarzenia. Było więcej wody. I zarazem najtrudniej. Przez całą drogę trzeba było iść w wodzie. Nie było miejsca, gdzie szłoby się po wydmach. Zniknęły. Na Głębince była duża fala. Ale dla mnie było to bardzo atrakcyjne. Widoki zmieniały się niezwykle dynamicznie. Raz widać było tylko morze, raz okoliczne wzgórza i półwysep. Efekt zapadania się w głąb wody był czymś niezwykłym - mówi Marcin.
Marcin na imprezę przyjechał aż z Zakopanego. Jest przedsiębiorcą. O Marszu Śledzia usłyszał po raz pierwszy podczas wakacji spędzanych w Helu. W wydarzeniu uczestniczył już trzy razy. W tym roku podczas marszu dumnie niósł flagę swojego miasta.
- Górale czasem ruszają się poza swój region - mówi ze śmiechem. - Nas i Kaszubów łączy zamiłowanie do bycia sobą. Jesteśmy Polakami, ale potrafimy zaakcentować także swoją odrębność. To sympatyczne. Pielęgnowanie lokalnych zwyczajów wydaje mi się ważne. Tym bardziej, że wiele z nich zanika. Wszelkie inicjatywy, które mają na celu ich wskrzeszenie, ma wielką wartość. A trzeba powiedzieć, że kiedyś tą trasą na skróty Kaszubi z półwyspu chodzili do Gdańska - zaznacza.
- Dość ciężko było mi od urzędu miasta "wytargać" tę flagę, ale bardzo się cieszę, że się udało - mówi Marcin z Zakopanego. ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość W tegorocznej imprezie uczestniczyło pięciu komandosów z Samodzielnej Grupy Operacyjnej z Gdańska.
- To nieformalna grupa skupiająca entuzjastów. Oni na co dzień trenują w Gdańsku i Gdyni, pokazują się na różnych festynach. Znamy się i od lat współpracujemy. Płynęli na łodziach w pełnym rynsztunku. Wyglądało to tak, jakby nas obstawiali. Kiedy pytają mnie o cel ich uczestnictwa w wydarzeniu odpowiadam, że są tutaj, by marsz śledzia był odpowiednio chroniony - mówi z zawadiackim uśmiechem Radosław Tyślewicz.
Jakie plany snuje organizator wydarzenia, które już przed laty okrzyknięto kultowym?
- Za rok idziemy tak samo. W sierpniu. Tak samo - setka. A co do innych wyzwań, to coraz bardziej jestem do tego naciskany - ale także sam się do tego skłaniam - by zorganizować ponownie Marsz Neandertala. W historii odbyły się dwie edycje tego wydarzenia. To marsz na boso, przez lasy Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Jego długość liczy jakieś 7,5 km. Powiem szczerze, że to ogromne wyzwanie. Dziś mamy smartfony, wysoką cywilizację... ale kiedy zabrać nam buty, okazuje się, że zwykła szyszka robi nam problem - stwierdza Tyślewicz. - Dzisiaj, mimo iż wydarzenie organizowałem dobrych kilka lat temu, nadal są chętni, więc chyba trzeba do niego powrócić - dodaje.