Podsłuchiwałem esbeków

Jan Hlebowicz

|

Gość Gdański 50/2012

publikacja 13.12.2012 00:00

Styczeń 1988 roku, schyłek PRL. Andrzej Kołodziej obiecał swojej narzeczonej Ewie, że pojadą razem na ferie. Spotkali się w jej mieszkaniu około północy. Mama dziewczyny zaproponowała mu herbatę. Woda nie zdążyła się zagotować, gdy usłyszał hałas wyłamywanych drzwi. Do środka wpadli uzbrojeni mężczyźni.

Na Wybrzeże trafił 11 lat wcześniej. Z rodzinnego Zagórza wyjechał w poszukiwaniu pracy. Znalazł zatrudnienie w Stoczni Gdańskiej im. Lenina jako monter. Popołudniami uczył się w Technikum Budowy Okrętów.

Z SB się nie dyskutuje

Pewnego razu, po powrocie ze szkoły, został zaczepiony przez dwóch funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Mężczyźni ostrzegli go, że jeśli nie przestanie zadawać się z ludźmi zaangażowanymi w „działalność wywrotową”, to oni zamienią jego życie w piekło. Z uśmiechem odpowiedział, że nikt nie będzie dobierał mu przyjaciół. W tym czasie, pod koniec lat 70., współpracował już z najważniejszymi opozycjonistami Trójmiasta: Andrzejem Gwiazdą, Bogdanem Borusewiczem i Tadeuszem Szczudłowskim. Niedługo po niemiłej rozmowie został zatrzymany przez bezpiekę podczas druku nielegalnej gazety „Robotnik Wybrzeża”. W czasie przesłuchania esbecy straszyli, że jeśli nie zacznie współpracować, to jego siostry zostaną wyrzucone z pracy. Kiedy groźby nie pomogły, zaczęli go szarpać i bić. – Pierwszy raz „na dołku” jest decydujący. Jeśli się przestraszysz i wejdziesz z esbecją w dialog, wówczas przegrałeś. Od samego początku stosowałem zasadę: nie odpowiadać na żadne pytania i niczego nie podpisywać – opowiada Andrzej Kołodziej. – Funkcjonariuszy SB uczono dystansować się do własnych uczuć, a wpływać na emocje innych. Na specjalnych kursach tłumaczono im, jak skutecznie kłamać, oszukiwać i manipulować – wyjaśnia dr Daniel Wicenty, historyk z gdańskiego oddziału IPN. Od tamtej pory Andrzej Kołodziej był zatrzymywany przez SB wielokrotnie. Najdłuższe przesłuchanie trwało 36 godzin. Dwa miesiące przed wprowadzeniem stanu wojennego zorganizował przerzut niezależnych wydawnictw do Czechosłowacji. Po nielegalnym przekroczeniu granicy został aresztowany. W praskim więzieniu spędził niemal dwa lata. Po powrocie do Polski poprzysiągł sobie, że tym razem nie da się tak łatwo złapać...

„Na patyczkach” na „żelazny”

Został jednym z założycieli „Solidarności Walczącej” – podziemnej organizacji, która dążyła do obalenia i całkowitego rozliczenia komunizmu w Polsce. Jej członkowie od początku ściśle przestrzegali zasad konspiracji. Nadawali sobie pseudonimy i używali fałszywych dokumentów. Ludzie znali Andrzej Kołodzieja jako Romana, Alberta albo Waldemara. Część przyjaciół, która go ukrywała, dowiedziała się dopiero po kilku latach, kim tak naprawdę jest. Musiał zmieniać wygląd. – Wąsy, czapki i okulary były niestałymi elementami mojej powierzchowności. Ubierałem się à la urzędnik państwowy. Taki strój nie był charakterystyczny – wyjaśnia. Kiedy poruszał się po mieście, wsiadał do autobusów i tramwajów jadących w przeciwnych kierunkach, by mylić trop. Często zmieniał miejsce zamieszkania. – Przy tym wszystkim starałem się normalnie żyć. Byłem zakochany, jeździłem w góry, dyskutowałem z przyjaciółmi. Izolacja od realnego świata była destrukcyjna – wspomina Kołodziej. SW prowadziła też działalność kontrwywiadowczą. Za pomocą specjalistycznego sprzętu członkowie organizacji podsłuchiwali rozmawiających ze sobą przez radiotelefony esbeków. Dzięki temu Andrzej Kołodziej orientował się w ich ruchach i wielokrotnie uniknął zatrzymania. Początkowo miał problem ze zrozumieniem slangu, którym posługiwali się funkcjonariusze. – Na dworzec kolejowy mówili „żelazny”. Jeśli ktoś szedł piechotą, używali sformułowania „na patyczkach”. Żonę, narzeczoną, dziewczynę nazywali „połówką”, dziecko „ćwiartką”. Według nich, kościół był „krzyżykiem” – tłumaczy. Dr Daniel Wicenty uważa, że działalność „Solidarności Walczącej” była czymś niezwykłym. – Jej członkowie, w przeciwieństwie do przedstawicieli tajnej policji politycznej, nie byli szkoleni, nie posiadali też odpowiednich środków, a mimo to w nierównej walce potrafili stawić czoła dużo potężniejszemu przeciwnikowi – mówi historyk.

W samych skarpetkach

W 1987 roku duży transport sprzętu przysłanego ze Szwecji dla polskiego podziemia wpadł w ręce wywiadu PRL. Były tam nie tylko urządzenia poligraficzne, ale także pistolety, celowniki optyczne i miniaturowe podsłuchy. SW została posądzona o współpracę ze skrajnie lewicową, terrorystyczną organizacją Rote Armee Fraktion (RAF), znaną także jako grupa Baader-Meinhof. – Nidy nie mieliśmy z nimi nic wspólnego. Prędzej to gen. Kiszczak im pomagał – twierdzi Kołodziej. Faktycznie – służby specjalne państw komunistycznych wspierały finansowo i sprzętowo ekstremistyczne organizacje z Europy Zachodniej, takie jak: irlandzką IRA, baskijską ETA, włoskie Czerwone Brygady czy właśnie niemieckie RAF. Jeden z ludzi odpowiedzialnych za przerzut sprzętu okazał się agentem SB. Pół roku później Andrzej Kołodziej został aresztowany. Uzbrojeni funkcjonariusze tajnej policji na oczach jego narzeczonej i jej matki przewrócili go na ziemię, zakuli w kajdanki i w samych skarpetkach wyprowadzili na zewnątrz. Z Gdańska przewieźli bezpośrednio do Warszawy. Stamtąd wraz z Kornelem Morawieckim, przywódcą SW, został przymusowo przetransportowany do Włoch. Wrócił do kraju dopiero w 1990 roku. Obecnie mieszka w Gdyni. Żałuje, że w dzisiejszej Polsce nierzadko lepiej powodzi się byłym oprawcom niż represjonowanym.

Andrzej Kołodziej

Urodził się 18 listopada 1959 roku w Zagórzu k. Sanoka. W latach 1978–1980 był działaczem Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. W styczniu 1980 r. wraz z Anną Walentynowicz został zwolniony z pracy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W sierpniu 1980 r. był przywódcą strajku w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni i sygnatariuszem Porozumień Sierpniowych.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.