I stałem się lisem...

Jan Hlebowicz

|

Gość Gdański 09/2013

publikacja 28.02.2013 00:00

Z porucznikiem Aleksandrem Pawelcem, najstarszym żyjącym obrońcą Kępy Oksywskiej, żołnierzem Armii Krajowej, rozmawia Jan Hlebowicz.

: Krążą plotki, że przed wojną był Pan w gangu...

Aleksander Pawelec: – Takie pogłoski dotarły i do mnie (śmiech). W grudniu 1934 r. zmarł mój ojciec. Mieszkaliśmy wówczas w Małym Kacku. Moja rodzina liczyła osiem osób. Wszyscy byliśmy bezrobotni. Szukając rozpaczliwie wyjścia z trudnej sytuacji materialnej, trafiłem do gangu tzw. bunkrarzy, czyli złodziei węgla przywożonego pociągami do Gdyni, a stamtąd eksportowanego do innych krajów. Wśród naszych sąsiadów również panowała ogromna bieda. Wielu nie miało co do garnka włożyć i czym się ogrzać na zimę. Miejscowy proboszcz, wiedział czym się zajmujemy i że dzielimy się z najbiedniejszymi. „Znów się wysypał towar z wagonu? Dobrze, że go pozbieraliście” – mówił. Byłem i jestem bardzo religijny. Miałem wyrzuty sumienia. Na szczęście „kariera” bunkrarza trwała krótko. Udało mi się znaleźć dobrą pracę.

Jaką?

– Pewnego razu przeczytałem w prasie ogłoszenie, że właściciele kin „Lido” i „Morskie Oko” w Gdyni poszukują młodych mężczyzn o dobrej prezencji. Na rozmowę kwalifikacyjną, jakbyśmy dziś powiedzieli, przyszło około 100. osób. Przyjęto dwóch nowych pracowników – mnie i mojego szwagra. Los się do nas uśmiechnął. Zostałem bileterem. Pensja wynosiła 15 złotych tygodniowo. To był majątek. Spełniły się moje marzenia...

A potem nadeszła wojna.

– Byłem strzelcem wyborowym w Oddziale Zwiadu 1. Morskiego Pułku Strzelców w Wejherowie.

4 września został Pan ranny.

– Niedaleko mnie wybuchł pocisk. Padłem. Straciłem przytomność. Gdy się obudziłem całą twarz miałem zalaną krwią. Zostałem przewieziony do szpitala polowego. Młody lekarz zdjął prowizoryczny opatrunek, który miałem założony, spojrzał na mnie i stwierdził: „Nie jest tak źle. Ma pan szczęście, że to rana tłuczona. Gdyby była cięta, straciłby pan swój czerep”. Prawdopodobnie, podczas wybuchu zostałem uderzony odłamkiem pocisku albo kamieniem.

Długo był Pan w szpitalu?

– Nie. Następnego dnia widziałem nalot Luftwaffe na port cywilny i wojenny w Gdyni. Byłem przerażony. Pytałem sam siebie: „Co ja tu robię?”. Ubrałem się, chwyciłem karabin i nikogo nie informując udałem się do swojej jednostki.

Miał Pan bezpośredni kontakt z legendarnym płk. Stanisławem Dąbkiem?

– Raz. W szóstym dniu wojny dostałem rozkaz przewiezienia meldunku do dowódcy Lądowej Obrony Wybrzeża. Płk Dąbek podszedł do mnie. Był niższy niż ja. Krępej budowy. Stanąłem na baczność, zasalutowałem. Jego spojrzenie było marsowe, przenikliwie, głębokie. Jakby chciał z moich oczu wyczytać, kim jestem, czy może mi zaufać. Robiło to wrażenie na prostym żołnierzu. Nie uśmiechał się.

We śnie nawiedzają Pana demony wojny?

– Nigdy nie zapomnę koszmarnych i szarpiących serce zdarzeń. W czasie jednego z nalotów schroniliśmy się w podziemiu dworku ziemiańskiego. Piwnice przepełnione były ludźmi, którzy skryli się przed bombardowaniem. Najwięcej było starców, kobiet i dzieci. Zaczęli śpiewać „Pod Twoją obronę”. Kilka pocisków eksplodowało bezpośrednio przy oknach piwnicznych. Byłem świadkiem dantejskich scen. Krew lała się strumieniami. Spadające cegły, tynk, swąd spalenizny i dym dopełniały obrazu tragedii i zniszczeń.

Co Pan czuł kiedy znalazł się w nie- woli niemieckiej?

– Zgrupowano nas w kościele w Redzie. Miałem mieszane uczucia. Wpatrywałem się długo w twarze świętych i aniołów, a także na ukrzyżowanego Chrystusa. Przecież my, Polacy, byliśmy narodem w pełni katolickim, wyznającym żarliwie wartości chrześcijańskie. A więc gdzie była ta tarcza, która miała nas chronić przed barbarzyńską inwazją? Czy zostaliśmy stworzeni tylko po to, by zostać narodem niewolników? – pytałem wówczas i nie otrzymywałem odpowiedzi.

Trafił Pan m.in. do obozowego aresztu w Gross-Born.

– Komendantem obozu był oberleutnant Tacke. Z sadyzmem, często pod byle jakim pretekstem, potrafił znęcać się nad więźniami. Bezwzględny i okrutny typ. Pewnego razu wszedł do mojej celi. „Raus! Zostaniesz rozstrzelany!” – krzyknął. „A więc to już koniec” – pomyślałem. Miałem 24 lata. Sąsiad z celi obok, który nie rozumiał po niemiecku, zapytał dokąd i po co mnie prowadzą. Rozwścieczyło to komendanta Tacke. Na oczach wszystkich zaczął bić chłopaka, kopał go, dusił rękoma. Potem chwycił karabin i okładał kolbą. Gdy twarz więźnia tonęła w krwi, Tacke tylko otrzepał ręce.

A Pana jednak nie rozstrzelano. Po roku spędzonym w niewoli wraz z trójką współtowarzyszy zdecydował się Pan na ucieczkę.

– To długa i skomplikowana opowieść. Zadecydował o tym splot różnych wydarzeń. Książkę, by można o tym napisać...

Wrócił Pan w rodzinne strony, do Lututowa, koło Wielunia.

– Utonąłem w objęciach mamy i siostry. Pocałunki mieszały się ze łzami. Z czasem, leśniczy Ludwik Magajewski wciągnął mnie do konspiracji. Stałem się żołnierzem ZWZ-AK. Pod pseudonimami „Karol” i „Olek” działałem w wywiadzie i nasłuchu radiowym. Po nieoczekiwanej śmierci Magajewskiego, latem 1943 r. zostałem dowódcą placówki AK gminy Lututów.

„Jak udało mu się przeżyć?” – zastanawiałem się w duchu słuchając Pańskich opowieści. Obrona Wybrzeża, niemieckie obozy, AK...

– Jeden z moich przyjaciół powiedział kiedyś: „Mówię ci, Olek, jeśli chcesz przeżyć tę piekielną wojnę, musisz przemienić się w lisa. Inaczej marnie zginiesz”. Zapamiętałem jego słowa. I stałem się lisem... •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.