Gdańszczanin nuncjuszem w Liberii. Z ks. Mirosławem Adamczykiem, arcybiskupem nominatem
ks. Rafał Starkowicz
Ks. Rafał Starkowicz: Ksiądz Arcybiskup pracował ostatnio w nuncjaturze w Wenezueli. Jak w ogóle znalazł się Ksiądz w szeregach dyplomacji watykańskiej?
Abp Mirosław Adamczyk: To było w 1989 roku. W czasie srebrnego jubileuszu kapłaństwa ks. Jana Majdera na Przymorzu arcybiskup Gocłowski zapytał mnie, czy chcę jechać do Akademii Kościelnej. Nie za bardzo wiedziałem, co to jest, ale propozycję studiów w Rzymie przyjąłem z radością.
Ksiądz Arcybiskup jest rodowitym Kaszubem?
Tak. Tu się urodziłem. Ochrzczony byłem w katedrze, mieszkałem na Przymorzu. Cieszę się, że w ostatnich latach kaszubszczyzna dochodzi do honorów, które są jej należne. Nie zawsze tak było. A to przecież jest kaszubska ziemia. Gdańsk zawsze był niezwykle zróżnicowany, ale można powiedzieć jedno: jeśli w Gdańsku były gęsi, ziemniaki, masło i jajka, to one były kaszubskie.
Nie było ciężko wyjeżdżać z rodzinnych stron?
Od zawsze byłem mocno związany z parafią na Przymorzu. Potem seminarium duchowne i święcenia w Gdańsku… Dwa lata pracowałem w parafii na Oruni. Studia były dopiero później. Przez ostatnie 24 lata poza archidiecezją gdańską zawsze czułem się księdzem tej archidiecezji.
Dlaczego konsekracja – jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu każdego biskupa – odbywa się w Gdańsku, a nie na przykład w Rzymie?
W Rzymie pewnie poszedłbym na Mszę, przyjął święcenia i wrócił do hotelu. Człowiek w ważnych momentach życia chce być ze swoimi. Zwłaszcza wtedy gdy nieustannie jest w drodze, musi mieć to poczucie małej ojczyzny, poczucie więzi.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.