publikacja 23.05.2013 00:00
Z byłym komandosem morskiej jednostki specjalnej o miejscu Boga w trudnej służbie rozmawia ks. Rafał Starkowicz.
O swojej pracy dla wojska pan Andrzej mówi krótko – służba
Henryk Przondziono
KS. RAFAŁ STARKOWICZ: Czy Pana przygoda z wojskiem była wynikiem chłopięcych marzeń? Kiedy to się zaczęło?
ANDRZEJ KOWALSKI: Jako chłopiec czytałem książki marynistyczne. Na serio wszystko rozpoczęło się jednak w latach 80. Na początku była szkoła Marynarki Wojennej.
Jak Pan zatem trafił do oddziałów specjalnych?
Przez selekcję w szkole. To tam przeprowadzano nabór. Pojawili się, jak to się dzisiaj mówi, „headhunterzy” i zaproponowali mi służbę. Na to, że akurat mnie zakwalifikowano, złożyło się wiele czynników. Trzeba było być wysportowanym, zdrowym i mieć najlepsze wyniki w nauce. Oczywiście po drodze był jeszcze wywiad środowiskowy i kontrwywiad. Do rekrutacji przystąpiło ok. 30. osób. Z mojej szkoły dostałem się tylko ja.
A jak wyglądała konfrontacja marzeń z rzeczywistością? Braliście przecież udział w działaniach bojowych…
Na ten temat nie mogę nic powiedzieć. Nasze działania cały czas objęte są tajemnicą. Podobnie cykl szkolenia. Do tego stopnia, że nikt z osób postronnych nie wiedział, do czego jednostka była szkolona. Nawet koledzy, którzy byli na okrętach obok. Ścisła tajemnica. Zresztą do tej pory w świecie funkcjonuje wiele mylnych pojęć na temat tego, do czego byliśmy szkoleni i co mogliśmy zrobić.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.