Arystokrata, co wyprzedzał epokę

ks. Rafał Starkowicz

publikacja 02.02.2016 01:02

O historii zakonu oblatów, losach i duchowości jego założyciela oraz o tym, jak w sprawach duchowych łączyć wierność tradycji z nowoczesnością, z o. Tomaszem Ewertowskim OMI, rozmawia ks. Rafał Starkowicz.

Arystokrata, co wyprzedzał epokę O. Tomasz Ewertowski jest rektorem gdańskiego kościoła św. Józefa ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość

Ks. Rafał Starkowicz: Oblaci przeżywają właśnie 200. rocznicę powstania. Kiedy zaczął się gdański rozdział historii zgromadzenia?

O. Tomasz Ewertowski OMI: Jesteśmy w Gdańsku od 1948 roku. Kościół św. Józefa, w którym posługujemy, bolszewicy spalili 27 marca 1945 roku. Zginęło wtedy ponad 100 wiernych, którzy się w nim schronili. W kościele zapadły się dach i strop. Spłonął wówczas także klasztor. Dziwna rzecz - kaplica Matki Bożej, która przylega bezpośrednio do kościoła, została nietknięta.

Trzeba było kościół podnosić z ruin...

- Kiedy do Gdańska przybył o. Józef Mańkowski, chciał przejąć właśnie ten kościół i kaplicę. Początkowo władze nie wyraziły na to zgody. Proponowały mu dwie inne świątynie - w Jelitkowie lub Brzeźnie. On jednak był zdecydowany, właśnie z powodu tej maryjnej kaplicy. Później, dzięki jego uporowi, władze przychyliły się do tej prośby. W ciągu zaledwie 5 lat odbudował dach i odprawiał już w kościele. Skąd wówczas można było wziąć budulec? Wiemy, jakie były czasy. Całe miasto było zrujnowane...

Jaki jest rys charakterystyczny posługi oblatów w Gdańsku?

- Decyzja, która nadała specyficzny charakter posłudze oblatów w Gdańsku, przyszła w 1963 roku. Bp. Edmund Nowicki uczynił nasz kościół szczególnym miejscem jednania grzeszników z Bogiem. Powołano tu wówczas kaplicę spowiedzi.

Czy założone 200 lat temu zgromadzenie oblatów wciąż jeszcze znajduje obszary działania?

- Charyzmaty oblatów to posługa wszelkiego rodzaju ubogim, maryjność, misje św. i życie wspólnotowe. Będziemy mieli co robić aż do końca świata.

Jednakże założone w porewolucyjnej Francji zgromadzenie pracowało w szczególnych warunkach...

- Kiedy powstawała wspólnota oblatów w Aix-en-Provence, chodziło o ożywienie życia religijnego po rewolucji francuskiej, pod koniec wojen napoleońskich. Czas po rewolucji był dla Kościoła tragiczny. Wymordowano 30 proc. duchowieństwa. Drugie 30 zostało skazane na banicję. Ci, którzy pozostali, albo podpisali lojalkę z rewolucją, albo szli na układ z Napoleonem. Reszta się ukrywała. Jeżeli kogoś z takich księży złapano, mordowano go natychmiast. I w takich to warunkach Eugeniusz de Mazenod zaczął działać wraz ze swoimi współbraćmi. Szedł od wsi do wsi. Nie ukrywał się. Głosił misje. Co ciekawe, nie trwały one - tak,  jak dzisiaj - 8 dni, ale 4 tygodnie.

Ogromne wyzwanie i jeszcze większa odwaga.

- Do realizacji odważnych zadań przygotowywał go Pan Bóg już wcześniej. Eugeniusz pochodził z arystokratycznej rodziny. Gdy wybuchła rewolucja, miał 10 lat. Razem ze swoim ojcem i wujem ks. Fortunatem musieli uciekać do Włoch. Matka pozostała na miejscu. Po 9 latach w 1802 roku napisała do niego list, żeby wracał, by ratować rodzinny majątek. Wrócił. Najpierw jednak poszedł do kościoła, w którym przyjął chrzest. Zastał tam jedynie ruiny. Widok młodzieńca, który płacze nad losem kościoła, musiał być niezwykły.

Zawsze był tak blisko Boga?

- Dorastanie do świętości zwykle stanowi proces. Sytuacja, którą zastał we Francji, przygnębiła go tak bardzo, że się załamał. Popadł w depresję. Rzucał się w wir pracy charytatywnej. Matka chciała go dobrze ożenić... Ale przyszedł Wielki Piątek 1807 roku, kiedy - jak wielu innych - poszedł na adorację krzyża. Kiedy uklęknął przed krzyżem, wybuchnął płaczem. Nie mógł się dźwignąć z kolan. Potem napisał, że miał wrażenie, jakby Jezus Chrystus oderwał ręce od krzyża i chciał go do siebie przytulić. W tym momencie nastąpiła w jego życiu głęboka przemiana. Postanowił pójść do seminarium.

Jak na tę decyzję zareagowała jego arystokratyczna rodzina?

- Kiedy powiedział matce o swojej decyzji, ta była zrozpaczona. "Na tobie, synu, kończy się ród de Mazenodów. Jesteś jedynym męskim potomkiem". Dzisiaj ten ród ma wielu synów. Nasza rodzina liczy sobie 3850 zakonników. A w ciągu 200 lat było nas ponad 15 tysięcy. Trudno wyobrazić sobie lepszą kontynuację.

A jakie były jego późniejsze losy?

- Bardzo chciał wskrzesić życie religijne we Francji. Odrzucił nawet propozycję, by zostać wikariuszem biskupim w Amiens, którą otrzymał zaraz po święceniach. Wiedział, że sam nie zrealizuje tego pragnienia. Zauważył jednak, że jest wielu kapłanów diecezjalnych, którzy myślą podobnie, jak on. Francuscy księża kładli wtedy akcent nie tyle na nawracanie i głoszenie prawd religijnych, ile na oratoryjność głoszenia kazań w języku francuskim. Eugeniusz, mimo że był arystokratą, wywalił wszystko do góry nogami. Zaczął głosić kazania w języku prowansalskim. Gdy w jakiejś miejscowości wraz z braćmi rozpoczynał głoszenie kazań, wpierw szedł do poszczególnych domów, do ludzkich mieszkań i osobiście ich zapraszał do udziału w nabożeństwach. Prosił także proboszcza o to, by na czas misji przygotował jakąś salę, gdzie mógłby spotykać się z młodzieżą. To zmieniało perspektywę. Bo w kościele się słuchało. A tam można było dyskutować.

To na owe czasy działania niestandardowe...

- To prawda. Kiedy został biskupem Marsylii, postanowił na przykład głosić o 5.00 rano kazania w katedrze. Przeznaczone były dla zwykłych ludzi: rybaków, rzemieślników, sprzątaczek, kucharek... Proboszcz katedry nie wierzył, że o tej godzinie ktoś może przyjść na nabożeństwo. Tymczasem świątynia pękała w szwach. A głosząc kazania po prowansalsku, on, arystokrata, stał się obrońcą ubogich. Ta postawa będzie przebijać się przez całą jego posługę. Do końca pozostanie wrażliwy na ludzi potrzebujących. I nie chodzi tu tylko o ubóstwo materialne. W jego rozumieniu ubogim jest każdy grzesznik.

Można powiedzieć, że w pewien sposób wyprzedził swoją epokę?

- Początkowo on i jego współbracia mieli być misjonarzami Prowansji. W 1826 roku pojechał do Rzymu, by otrzymać prawa papieskie, co pozwoliło zgromadzeniu wyjść z posługą poza Francję. Na swojej prośbie do papieża wpisał jednak tytuł: "Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej". To było ogromne zaskoczenie, ponieważ nie było wówczas jeszcze dogmatu mówiącego o Niepokalanym Poczęciu. Później, gdy w 1854 bł. papież Pius IX ogłaszał ten dogmat, poprosił Eugeniusza i 11 innych biskupów, by wraz z nim podpisali go i ogłosili. Od razu po powrocie do Marsylii zwołał cały lud, ustawił postument z figurą Niepokalanej i całą diecezję zawierzył Jej pieczy. Swoją epokę wyprzedzał zawsze.

Papież Jan Paweł II nazwał oblatów "inicjatorami nowej ewangelizacji"...

- De Mazenod był tradycyjny, mocno związany z katolicyzmem. Widział w tym ogromne walory. Chodziło jednak o to, by prawdy Dekalogu nie pokazywać jako czegoś skostniałego. By wciąż na nowo odkrywać to, że jest w tym coś rewelacyjnego. Ewangelia z natury jest Dobrą Nowiną.

Czy to łączenie tradycji z nowymi formami pracy można odnaleźć dzisiaj w posłudze oblatów?

- Od 1948 roku wnosimy na Wybrzeże myśl i duchowość de Mazenoda. Szanujemy jednak tradycję. Jako oblaci, mamy swój szkaplerz Niepokalanej. Natomiast to miejsce wraz z pokarmelitańską kaplicą MB Szkaplerznej naznaczone jest duchowością szkaplerza karmelitańskiego. Nie widzimy konieczności, by wywracać to do góry nogami. Wiernych włączamy do szkaplerza karmelitańskiego. Jeżeli z uwagą wczytamy się w treść Litanii do MB Szkaplerznej, zauważymy, że jednym z pierwszych wezwań jest tam zawołanie: "Niepokalana". Dopiero później pojawia się wezwanie: "Królowo Karmelu". Warto dodać, że ta litania - podobnie, jak działanie de Mazenoda - także wyprzedziła ogłoszenie dogmatu [o Niepokalanym Poczęciu NMP - przyp. red.].

Czy oblaci i ich posługa - podobnie, jak po Rewolucji Francuskiej - stanowią dzisiaj antidotum na postoświeceniowe nurty ateistyczne?

- Odpowiedź jest prosta. Gdy chodzi o Gdańsk, co roku zwiększa się liczba spowiedzi w naszym kościele. W stosunku do poprzedniego roku, jest ich o ok. 1000 więcej. W skali roku było ich 72 tys. Pomagamy, oczywiście, ubogim, wspomagamy hospicja, wspieramy misje. W 1841 roku de Mazenod wysyłał pierwszych misjonarzy do Kanady i na Cejlon. Dzisiaj działamy w 70 krajach świata. Polscy biskupi, wyrośli z naszego zakonu, posługują dzisiaj np. w Brazylii czy Kamerunie. Wszystko to najprościej pokazuje skalę oddziaływania zgromadzenia.