Cel: znaleźć „Orła’’

Jan Hlebowicz

|

Gość Gdański 09/2017

publikacja 02.03.2017 00:00

O tajemnicy na dnie morza, przełomowych odkryciach w brytyjskich archiwach, skomplikowanych poszukiwaniach i hołdzie dla zmarłych marynarzy opowiada Grzegorz Świątek, prawnik i historyk.

Grzegorz Świątek jest członkiem ekspedycji poszukiwawczej. Grzegorz Świątek jest członkiem ekspedycji poszukiwawczej.
Grzegorz Pastuszak /SantiOdnaleźćOrła

Jan Hlebowicz: Za kilka miesięcy wystartuje kolejna ekspedycja „Santi – odnaleźć Orła”, której zadaniem jest odnalezienie wraku legendarnego okrętu podwodnego ORP „Orzeł”, zatopionego w czasie II wojny światowej. Nie udało się w maju 2015 roku. Dlaczego teraz ma się udać?

Grzegorz Świątek: Podczas tamtej wyprawy zbadaliśmy ok. 150 km kw. wyznaczonego przez nas obszaru. Tym razem planujemy dłuższą, 3-tygodniową ekspedycję, w czasie której będziemy kontynuować rozpoczęte prace. Metodycznie, pas po pasie, zbadamy dno morza tam, gdzie jeszcze nas nie było. Wierzymy, że miejsce ataku na okręt – uwzględniając błąd nawigacyjny z okresu wojny – jest w rejonie, który chcemy zbadać i natrafimy wreszcie na „Orła”.

O przyczynach zatopienia okrętu napisano wiele. Niektórzy twierdzą, że został zniszczony przez Kriegsmarine albo lotnictwo niemieckie. Według innej tezy, doszło do nieszczęśliwego wypadku – eksplozji własnej torpedy lub awarii technicznej. Wy, inaczej niż poprzednicy, twierdzicie, że powodem zatopienia okrętu mógł być... atak sojuszniczego, brytyjskiego bombowca lockheed hudson z 3 czerwca 1940 r. ok. 180 km na wschód od wybrzeży Szkocji. Na czym opieracie to przypuszczenie?

Na wynikach długoletnich, żmudnych badań dr. Huberta Jando, członka naszej ekipy. Hubert prowadził kwerendy w zagranicznych archiwach, m.in. brytyjskich, holenderskich, estońskich, niemieckich. Analiza dzienników pokładowych okrętów podwodnych operujących na Morzu Północnym wskazuje, że w tym miejscu i czasie żadna jednostka, która wróciła do bazy, nie była atakowana z powietrza. Z okrętów alianckich nie powrócił jedynie ORP „Orzeł”. Mamy bezpośredni raport brytyjskiego pilota z ataku na niezidentyfikowany do dziś okręt podwodny właśnie z 3 czerwca. W zestawieniu z innymi dokumentami wydaje się wysoce prawdopodobne, że jego celem mógł być ORP „Orzeł”. Wiemy też, że na miejsce ataku przybyły brytyjskie jednostki nawodne, m.in. HMS „Weston”, które wzięły udział w akcji poszukiwawczej okrętu.

Dlaczego akurat 180 km na wschód od wybrzeży Szkocji? Skąd pewność, że wasze wyliczenia są dokładne?

Samolot, który obrzucił bombami prawdopodobnie „Orła”, jeszcze przez godzinę patrolował morze nad miejscem ataku. W tym czasie załoga kilkakrotnie mogła zweryfikować swoją pozycję. Mamy też dokumenty z informacją, gdzie działania prowadził wspomniany okręt. Współrzędne pokrywają się z pozycją ataku brytyjskiego bombowca.

Według Marcina Westphala, naukowca z Muzeum II Wojny Światowej, brytyjski samolot nie leciał nad obszarem, na którym operował polski okręt. Analizy trasy jego przelotu wskazują, że zatopił on raczej U-Boota.

Nie zgadzam się. Sylwetka okrętu narysowana przez pilota w raporcie z 3 czerwca w żaden sposób nie przypomina jednostki niemieckiej. Posiada za to elementy charakterystyczne tylko dla „Orła”.

Brytyjczycy przez lata ukrywali tę niewygodną prawdę?

Ze znanych nam dokumentów nic takiego wprost nie wynika. Ale... pominę to milczeniem.

Nie boicie się, że podczas badania dna morza przegapicie „Orła”?

Mamy świadomość odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa, dlatego do każdej wyprawy podchodzimy możliwie profesjonalnie. Dysponujemy wysokiej klasy sprzętem hydrograficznym, m.in. echosondą wielowiązkową, sonarem bocznym czy robotem podwodnym wyposażonym w kamery. Ważniejsi niż sprzęt są jednak ludzie. Ekipa poszukiwawcza składa się z ok. 10 osób – hydrografów, nurków, historyków, fotografów i operatorów filmowych. Jesteśmy zespołem. Każdy z nas w realizację wspólnego marzenia odnalezienia „Orła” wnosi to, co robi najlepiej.

Co jest najtrudniejsze w trakcie tego typu wypraw?

Czasem pogoda. Pływamy niewielką jednostką. 3–4-metrowe fale są mocno odczuwalne i wtedy część załogi „wisi na burcie”. Jednak największym wrogiem jest monotonia. Przez dziesiątki godzin obserwujemy obraz pustego dna w oczekiwaniu, że „coś się wyłoni”. Po paru dniach mózg płata figle i sam podsuwa obrazy rzeczy, które w rzeczywistości nie istnieją. Do tego brak snu i narastające zmęczenie – to wymusza częste zmiany przy monitorach, które dla pewności zawsze obserwują dwie osoby.

Na poszukiwanie „Orła” Pan i koledzy poświęciliście kilkanaście lat. To tysiące godzin pracy w archiwach, urlopy poświęcane na kolejne ekspedycje i niemały wkład finansowy. Po co to wszystko? Chodzi o rozwikłanie największej zagadki w dziejach polskiej Marynarki Wojennej i przejście do historii?

Książki o „Orle” towarzyszyły nam od najmłodszych lat. Z wypiekami na twarzach zadawaliśmy sobie pytanie: „Co tak naprawdę stało się z polskim okrętem?”. Pewnie, że marzyliśmy o poznaniu odpowiedzi. Ale tych ekspedycji nie robimy z myślą o sobie. Chcemy oddać w ten sposób hołd członkom załogi i dopisać ostatnią kartę do historii ich bohaterskich czynów. Zaś krewnym marynarzy przywrócić spokój, którego brakuje każdemu, kto nie zna miejsca spoczynku swoich bliskich. Nie odpuścimy, dopóki nam się nie uda.

A jeśli, to co wtedy? Wydobycie „Orła”?

Pamiętajmy, że wrak polskiego okrętu to grób morski. Ze względu na szacunek dla tego miejsca wszelkie próby jego podniesienia są niedopuszczalne. Poza tym, po prawie 80 latach spoczywania na dnie morza wrak znajduje się w fatalnym stanie technicznym, wiązanie z nim planów muzealnych pozbawione jest większego sensu. jan.hlebowicz@gosc.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.