Chcecie pochód? Macie pochód!

ks. Rafał Starkowicz ks. Rafał Starkowicz

publikacja 01.05.2017 23:30

O pierwszomajowych pochodach, zawłaszczeniu robotniczego święta przez komunistów oraz roli związków zawodowych mówi Andrzej Michałowski, członek opozycji solidarnościowej i były więzień polityczny.

Chcecie pochód? Macie pochód! Andrzej Michałowski, członek opozycji solidarnościowej i były więzień polityczny ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość

Ks. Rafał Starkowicz: W czasie stanu wojennego pochody pierwszomajowe organizowały zarówno komunistyczne władze, jak i podziemna "Solidarność". Co je różniło?

Andrzej Michałowski: Praktycznie wszystko. Na oficjalne pochody ludzie szli tylko dlatego, że byli do tego zmuszani. Jeżeli, będąc uczniem, nie poszedłbyś na pochód, mógłbyś nie zdać matury. Chciałeś rozwijać się zawodowo w zakładzie pracy, a nie szedłeś na pochód - nie miałeś na to żadnej szansy. Śmialiśmy się nawet, że jak emeryci nie pójdą na pochód, to zabiorą im protezy zębowe, bo przecież były państwowe. Nasze pochody były jeszcze jedną okazją do protestu. Tak było chociażby w tym najsłynniejszym z 1982 roku.

To były pierwsze miesiące stanu wojennego...

- W okresie karnawału "Solidarności" myśleliśmy, że nastąpił czas jakiejś refleksji, że Polska będzie inna. Żyliśmy nadzieją. Po 16 miesiącach tego karnawału myśleliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Po 13 grudnia nasze marzenia zostały zdeptane. Wprowadzenie stanu wojennego miało złamać kręgosłup "Solidarności" i wszystkim Polakom. Ale mówiliśmy wówczas: "Zima wasza, wiosna nasza". Przed 1 maja 1982 roku, jako tzw. Druga Komisja Krajowa, powstała m.in. z inicjatywy Tadeusza Harasimowicza, Józefa Koska i Pawła Zińczuka, wydaliśmy komunikat wzywający robotników do alternatywnego pochodu. W nasze działania zaangażowane były wszystkie komisje zakładowe. Wezwaliśmy wszystkich ludzi, żeby wyruszyli w tym pochodzie pierwszomajowym. Wówczas Regionalna Komisja Koordynacyjna z Borusewiczem, Lisem i Hallem ogłosiła, że to jest prowokacja. Oni nawet wydali taką ulotkę i rozrzucili ją po wszystkich dzielnicach Gdańska. Napisali w niej, że nasze wezwanie do pochodu pierwszomajowego jest esbecką prowokacją. Ludzie im nie uwierzyli. Odebrali to dokładnie odwrotnie. Za prowokację uznali ich odezwę.

Jak przekazaliście ludziom waszą odezwę?

- Nie mieliśmy wtedy maszyn offsetowych. Informacje malowaliśmy na murach, rozrzucaliśmy ulotki drukowane "na wałkach". Poza tym przekazaliśmy tę odezwę wszystkim komisjom zakładowym. To był najważniejszy kanał informacyjny.

W akcję zaangażował się Kościół?

- Niektórzy dzisiaj mówią, że na ten pochód szli ludzie po Mszach św. To nie jest prawda. Trzeba pamiętać, że to nie była niedziela. 1 maja przypadał w sobotę. W sobotę ludzie zaczęli się organizować przy kościołach. Dwie ogromne grupy ruszyły sprzed kościoła św. Brygidy i z bazyliki Mariackiej. Początkowo mieliśmy dojść do placu Zebrań Ludowych. Ale było nas tylu, że ten plac by nas nie pomieścił. Pojawiło się hasło: "Idziemy do Lecha". I tak się stało. Nikt nie wiedział, ilu ludzi przyjdzie. Okazało się, że tych w naszym pochodzie było tylu, że oficjalny "nakryliśmy czapkami". W tej manifestacji uczestniczyło ponad 100 tys. ludzi. Nasze hasło brzmiało: "Chcecie pochód? Macie pochód!". Komuniści pouciekali z trybuny, która - jak zawsze - była przy operze. Myślę, że w żadnym innym miejscu nie udałoby się zorganizować takiego pochodu. Tu, w Gdańsku, chcieliśmy pokazać komuchom, że się nie damy.

Nie baliście się represji?

- Wykorzystaliśmy komunistyczne święto. Zjednoczyło nas hasło: "Dość bezprawia junty". Wtedy nie chodziło nam nawet o prawa pracowników czy czas pracy. Ludzie nie mogli już znieść tej czerwonej zarazy. Uznaliśmy, że 1 maja nie będą nas bili. Można wyobrazić sobie, co by się działo, gdyby w świat poszły zdjęcia, jak władza robotnicza w dniu robotniczego święta bije robotników. To był niezwykle sprytny pomysł. Zadziałał. Podsunął go Harasimowicz, a w tym przekonaniu utwierdził nas Roman Żyromski z Przedsiębiorstwa Robót Czerpalnych i Podwodnych. Powiedział: "Nie zaatakują nas. Najpierw musieliby pobić własnych ludzi. Ciekawe, co by się działo w takim przypadku, jak pobici przyszliby do pracy w poniedziałek...". I dokładnie tak było. Komitetu Wojewódzkiego strzegło zaledwie kilku zomowców. Niektórzy myśleli, że komuna odpuściła.

A jak było w rzeczywistości?

- To okazało się już w poniedziałek 3 maja. Ks. Stanisław Bogdanowicz na 18.00 zorganizował Mszę za ojczyznę. Wszystko było jak dawniej. Kiedy ok. 30 tys. ludzi spotkało się pod bazyliką Mariacką, wejścia do niej broniły ogromne siły ZOMO. Wtedy to nie były już jakieś potyczki. To były prawdziwe bitwy. W Gdańsku powstały barykady. I wtedy zomowcy rzeczywiście bili.

Co sądzi Pan o organizowaniu dzisiaj uroczystości pierwszomajowych?

- Gdyby był to symbol walki o prawa pracownicze, byłoby w porządku. Ale okazało się, że czerwoni zrobili swój własny interes. Komuniści to święto niejako sprofanowali. Gdyby było inaczej, każdy pracownik mógłby się pod tym świętem pracowniczym podpisać. Ci, którzy mają w garści biznes, za nic mają pracowników. Dzisiaj jest także wiele oszustw polegających na wykorzystywaniu pracowników. Podobnie, jak za komuny. Ale komuniści zrobili z tego święto poparcia dla swojej partii. Zawłaszczyli je. Już nie da się do niego wrócić. Dzisiaj czerwoni politycy w dalszym ciągu wykorzystują je dla swoich celów. A jednocześnie wielu z ich jest pracodawcami, którzy nie uwzględniają praw swoich pracowników. To rodzaj absurdu, od którego zbiera na wymioty.

Jaką widzi Pan zatem alternatywę?

- W Kościele od wielu lat pewnym balansem dla tego robotniczego święta jest wspomnienie św. Józefa. Jest okazją do podkreślenia podmiotowości człowieka oraz godności i wartości ludzkiej pracy. Kościół zresztą od ponad 100 lat przypomina, jak powinny wyglądać warunki pracy robotnika. Myślę, że to dla nas dzisiaj jest najwłaściwsza droga.