Dzieci z Pahiatua

Jan Hlebowicz

|

Gość Gdański 07/2018

publikacja 15.02.2018 00:00

– Miałam 5 lat, gdy trafiłam do obozu. Pamiętam, że w środku był plac zabaw, a tam huśtawki, płytki basen i pompa do węża strażackiego. Wyglądała jak koń, więc „jeździliśmy” na niej z uciechą – wspomina Maria Campbell.

Premier Peter Fraser (trzyma dziecko) i Maria Wodzicka (po lewej stronie, w mundurze), witają polskie dzieci w Nowej Zelandii Premier Peter Fraser (trzyma dziecko) i Maria Wodzicka (po lewej stronie, w mundurze), witają polskie dzieci w Nowej Zelandii
Polish Childrens Reunion Committee

W 1944 r. do Nowej Zelandii przybyła grupa 733 polskich dzieci. Młodzi Polacy, doświadczeni zesłaniem na Sybir, śmiercią najbliższych i wojenną tułaczką, znaleźli bezpieczne schronienie w obozie w Pahiatua, nazywanym przez miejscowych „Małą Polską”. Najpierw, na rozkaz Stalina, całe rodziny wypędzono ze wschodniej Polski i zesłano na Sybir oraz do Kazachstanu. Żyli w kołchozach, skazani na przymusową pracę, bez możliwości powrotu do kraju. − Nasze warunki były okropne. Głód zaglądał w oczy, ściany zapluskwione. Pojawiły się i wszy. Polacy zaczęli chorować na tyfus, krwawą dezynterię i inne choroby, zarażając się wzajemnie. Przez ścianę słychać było jęki dogorywających dzieci − opowiada Józefa Wrotniak, wówczas 16-letnia dziewczyna, dzisiaj siostra zakonna.

Dostępne jest 15% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.