Jak gdyby cały świat uratować

Jan Hlebowicz

publikacja 24.03.2022 12:15

24 marca został ustanowiony przez parlament RP Narodowym Dniem Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką. Również na Pomorzu Gdańskim zachowały się nieliczne dokumenty i wspomnienia osób, które angażowały się w pomoc swoim żydowskim sąsiadom.

Jerzy Bander (z lewej) o tym, że jest Żydem, dowiedział się dopiero w 1987 roku. Ireneusz Rajchowski miał 14 lat, gdy jego mama wyciągnęła z getta Witolda Górę. Jerzy Bander (z lewej) o tym, że jest Żydem, dowiedział się dopiero w 1987 roku. Ireneusz Rajchowski miał 14 lat, gdy jego mama wyciągnęła z getta Witolda Górę.
Jan Hlebowicz /Foto Gość

Wieloletni mieszkaniec gdańskich Stogów Ireneusz Rajchowski wychował się w Warszawie i tam spędził okupację. Z okien mieszkania widać było bramę główną getta warszawskiego i bunkier niemiecki. Gdy miał 14 lat, jego mama Maria przyprowadziła do mieszkania Żyda Witolda Górę. "Mama pracowała na terenie getta w żydowskiej firmie dziewiarskiej. Robiła swetry. Tam poznała Górę, któremu potem pomogła wydostać się z getta i ukrywała przez pół roku w naszym domu. Później Witold Góra, który miał tzw. dobry wygląd aryjski, wyciągnął także swoją córkę i żonę" - wspominał.

Witold Góra nie był jedynym ukrywanym przez rodzinę Rajchowskich. Mama pana Ireneusza w połowie kwietnia 1943 r. wyprowadziła z getta kilkunastoletnią dziewczynkę. Kiedy wybuchło powstanie w getcie i nikt się po nią nie zgłaszał, pan Ireneusz przetransportował ją statkiem pod Warszawę do wsi Mniszew, gdzie ukrywała się w leśniczówce. Jej dalsze losy pozostają nieznane. Z kolei ciotka pana Ireneusza Kazimiera Kurek ukrywała Żyda w swoim mieszkaniu na Pradze. Inna ciocia sprzedawała czapki szmuglowane z getta, wymieniając je na pieniądze i na żywność. W czasie jednego z takich "przerzutów" zginął jej mąż. Pan Ireneusz jako nastolatek starał się ratować dzieci wychodzące z getta, m.in. nosząc im niezbędne do przeżycia jedzenie.

"Jestem obywatelem Polski i jednocześnie państwa Izrael. Jestem polskim Żydem. Urodziłem się w Polsce. Tutaj mieszkała moja rodzina. Większość z nas została zamordowana przez Niemców" - mówi o sobie Jerzy Bander, który obecnie mieszka na Pomorzu Gdańskim, w Sztutowie. Urodził się w 1942 r. w... więzieniu gestapo w Samborze niedaleko Lwowa w czasie pierwszej dużej akcji, w której wywieziono do Bełżca i zamordowano ok. 4 tys. Żydów. Według relacji przebywającej w tym samym więzieniu, starszej o 8 lat od pana Jerzego Hanny Kretz, w pewnym momencie otworzyły się drzwi celi, do której wrzucone zostało nagie niemowlę. "Tym niemowlęciem byłem ja. Z relacji Hani wiem, że płakałem. Kobiety w celi wytarły mnie, zawinęły w niebieski płaszczyk i dały trochę wody. Przeżyłem tylko dlatego, że kiedy Niemcy wyganiali z celi Żydówki, nie zwrócili uwagi na dziecko. Dopiero sprzątający wewnątrz Polacy mnie odnaleźli i przekazali do getta" - wspominał po latach.

Z niemieckiego więzienia uratowała pana Jerzego znajoma ojca - Polka Maria Wachułka. Kobieta najpierw zabrała dziecko do siebie, a potem ukryła w sierocińcu w Samborze, prowadzonym przez siostry franciszkanki Rodziny Maryi. "Przełożoną zgromadzenia była s. Celina Kędzierska. Zakonnice z narażeniem życia, oprócz mnie, uratowały dziesięcioro dzieci żydowskich, troje dzieci cygańskich i kilkoro niemowląt" - opowiadał pan Jerzy, który o swoich losach dowiedział się dopiero w 1987 roku.


Więcej w 12. numerze "Gościa Gdańskiego" na 27 marca.