Maszeruj albo giń

Jan Hlebowicz

|

Gość Gdański 04/2024

publikacja 25.01.2024 00:00

Głodni, ubrani w obozowe pasiaki, niektórzy nawet bez butów. W śniegu po kolana, przy temperaturze ‒20 st. C. Eskortowani przez uzbrojonych esesmanów. W 7 dni mieli pokonać ponad 150 km...

Ks. Józef Bystroń opowiedział o swoich doświadczeniach z marszu śmierci 20 lat po wojnie. Jego relacja znajduje się w Archiwum Diecezji Pelplińskiej. Ks. Józef Bystroń opowiedział o swoich doświadczeniach z marszu śmierci 20 lat po wojnie. Jego relacja znajduje się w Archiwum Diecezji Pelplińskiej.
Archiwum Diecezji Pelplińskiej

W styczniu 1945 r. Armia Czerwona rozpoczęła na Pomorzu Gdańskim zimową ofensywę. Na wieść o sowieckich oddziałach zajmujących kolejne miejscowości na Żuławach, zarządzający niemieckim obozem koncentracyjnym Stutthof zdecydowali się wprowadzić w życie „Eva Fall”. Był to tajny plan ewakuacji więźniów, opracowany pół roku wcześniej w sztabie Alberta Forstera, gauleitera gdańskiego NSDAP i namiestnika Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie. Ostateczny rozkaz został wydany 25 stycznia. Niemcy planowali w ciągu 7 dni przeprowadzić więźniów do Lęborka. Eskortowani przez esesmanów wyposażonych w karabiny maszynowe i specjalnie wyszkolone psy mieli pokonywać pieszo ok. 20 km dziennie. Więźniów pochodzących z kilkudziesięciu państw podzielono na kolumny liczące od 800 do 1600 osób i od wczesnych godzin rannych zaczęto wyprowadzać z obozu.

Byli wśród nich także duchowni rzymskokatoliccy, m.in. ks. Józef Bystroń, numer obozowy 32134. Podczas niemieckiej okupacji kapłan należał do konspiracyjnych struktur niepodległościowych „Polska Żyje”, które w połowie 1942 r. przyłączyły się do Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski”. Z powodu swojej działalności został aresztowany przez Gestapo i osadzony w KL Stutthof. Posługując się pseudonimem Stanisław, prowadził obozowe duszpasterstwo – udzielał Komunii św. oraz spowiadał w języku polskim, co było surowo zabronione. W styczniu 1945 r. znalazł się w grupie więźniów ewakuowanych z obozu.

„Na początku [naszej] kolumny ustawiono silnych, dobrze zbudowanych więźniów, przeważnie funkcyjnych i szli oni bardzo szybko. O wiele za szybko...” – relacjonował. „SS-mani wchodzący w skład eskorty byli niższymi funkcjonariuszami. Elita uciekła już poprzednio. Starych SS-manów, którzy byli znani w obozie z okrucieństw, w eskorcie nie było” – zaznaczał.

W KL Stutthof pozostawiono ok. 12,5 tys. więźniów, głównie ciężko chorych oraz niezbędnych do planowanej likwidacji obozu.

Pół bochenka i kostka margaryny

Uczestnicy marszu śmierci mieli przejść – bocznymi drogami – przez Mikoszewo, Świbno, Cedry Małe i Wielkie, Pruszcz, Straszyn, Łapino, Kolbudy, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo, Pomieczyno, Luzino, Godętowo. Na drogę otrzymali pół bochenka chleba i małą kostkę margaryny – zdecydowanie za mało na tydzień marszu w bardzo trudnych warunkach pogodowych. Na zewnątrz było –20 st. C.  Ewakuowani – ubrani w obozowe pasiaki lub ubrania cywilne znakowane krzyżami pomalowanymi czerwoną farbą na plecach, okryci jedynie kocami, nierzadko bez butów – brnęli w śniegu sięgającym po kolana.

„W pierwszy dzień nie odczuwałem jeszcze szczególnego zmęczenia marszem. Drugiego dnia już wlokłem się. Stało się zasadą, żeby iść w środku, nie na końcu kolumny. Więźniowie słabi odrywali się grupami od kolumny, pozostawali z tyłu. Zabijano ich zwykle przed wieczorem, gdy zachodziło słońce, zazwyczaj w pobliżu wiosek, do których dochodziliśmy na nocleg” – zapamiętał ks. Bystroń.

Tracących siły esesmani mordowali strzałem w tył głowy lub uderzeniem kolby karabinu. Silniejsi współwięźniowie próbowali pomagać najsłabszym. „Byliśmy już bardzo osłabieni. Zauważyłem, że mdlał prof. Hoffman. Wzięliśmy go pod ręce i godzinę prowadziliśmy. Potem prowadzili go inni. Dowiedziałem się później, że zabito go w Kolbudach”.

Zmarzniętym, głodnym i przerażonym więźniom pomagała – niemało ryzykując – kaszubska ludność. Zdarzało się, że przy trasie marszu stawało kilkudziesięciu miejscowych. Rzucali w kierunku ewakuowanych jedzeniem. Polscy mieszkańcy Pręgowa dostarczyli żywność dla więźniów nocujących w kościele. Z kolei mieszkańcy Żukowa zorganizowali kuchnię dla ewakuowanych. Esesmani krzyczeli do Kaszubów, by nie karmić „polnische Banditen”. „Często SS-mani utrudniali tę akcję pomocy. Nawet bili, grozili, że zaaresztują, ale ludność nie bała się ich” – twierdził ks. Bystroń. Kaszubi „docierali z żywnością do miejsc noclegów, pokonując opór esesmanów papierosami, wódką i lepszą żywnością. Zbierali z dróg grypsy i dostarczali je rodzinom. Pomagali w ucieczkach, udzielali schronienia w swoich domach nawet przez kilka tygodni, opiekowali się chorymi i zdobywali dla nich niezbędne lekarstwa” – piszą Elżbieta Maria Grot i Jarosław Ellwart, autorzy książki „Śladami Marszu Śmierci więźniów Stutthof”. Ewakuowani twierdzili po wojnie, że gdyby nie okazane wówczas wsparcie ludności kaszubskiej, straty wśród więźniów byłyby o połowę wyższe.

Miałem odmrożone nogi...

Więźniowie zamykani byli na noc w kościołach, szkołach, oborach, stodołach i innych budynkach gospodarczych. Niektórzy, ryzykując rozstrzelaniem na miejscu, próbowali uciekać. W Niestępowie przyłapany przez esesmana został 24-letni chłopak. Przerażony dostał „ataku żołądka” i upadł na ziemię. Niemiec kazał mu natychmiast wstać, ale więzień nie miał siły. Został natychmiast zastrzelony. Ksiądz Bystroń, który po latach relacjonował ostatnie chwile współtowarzysza niedoli, sam zdecydował się na ucieczkę. „Marsz tak bardzo mnie zmęczył, że nie mogłem chodzić. Miałem odmrożone nogi. Były to już tereny polskie, więc postanowiłem uciekać. W Niestępowie rozdzielono nas do kilku stodół u gospodarzy. Kiedy moją grupę wpędzano do stodoły, byłem na końcu. Zamiast do stodoły wszedłem do szałasu – dobudówki przy stodole” – wspominał. Kiedy esesmani weszli do mieszkania miejscowego gospodarza, duchowny zaczął uciekać przez otwór między deskami szałasu. Wyszedł na pole w kierunku torów kolejowych. „Śnieg był wysoki, trudno mi było iść, ale po dwóch godzinach znalazłem się na torach”.

Idąc w kierunku Żukowa, natrafił na „ubogi, mały domek”. Wszedł do środka. Rano, po przebudzeniu, ujrzał na ścianach obrazy Matki Boskiej. Domyślił się więc, że w domu mieszkają Kaszubi. „Pod płaszczem cywilnym miałem obozowe pasiaki, więc poprosiłem gospodynię o cywilne ubranie. Powiedziałem, że jestem więźniem, księdzem z Chmielna, i wtedy po wypytaniu mnie o znajomych dostałem od jej sąsiadki cywilne ubranie jej męża i dowód osobisty”. Miejscowe rodziny zaopiekowały się księdzem, jednak stan jego odmrożonych nóg był poważny. Trafił do szpitala, gdzie przebył rekonwalescencję. Po zakończeniu działań wojennych zajmował stanowisko administratora parafii Chmielno. W 1947 r. został proboszczem w Żukowie.

Większość ewakuowanych nie miała tyle szczęścia, co ks. Bystroń. Jak wskazują E.M. Grot i J. Ellwart, esesmani ewakuowali z KL Stutthof i jego podobozów drogami lądowymi i morskimi ok. 37 tys. więźniów. Liczbę ofiar szacuje się na 20 tys. „Po tamtych dramatycznych wydarzeniach pozostały na Żuławach i Kaszubach liczne ślady w postaci mogił i cmentarzy ofiar marszu śmierci więźniów KL Stutthof. Nie wszystkie ofiary są znane z imienia i nazwiska, jak również nieznane pozostają do dzisiaj wszystkie miejsca pochówku”. Na polach i w przydrożnych rowach nadal spoczywają zapomniane ofiary niemieckiej zbrodni.

Pisząc artykuł, korzystałem z materiałów zgromadzonych w Archiwum Diecezji Pelplińskiej i Archiwum Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej oraz książki Elżbiety Marii Grot i Jarosława Ellwarta „Śladami Marszu Śmierci więźniów KL Stutthof”.

dr Jan Hlebowicz, historyk, publicysta, pracownik IPN Gdańsk, w latach 2012–2018 dziennikarz „Gościa Niedzielnego”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.