Podczas obchodów 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej prezydent Komorowski przekształcił politykę historyczną i zagraniczną Polski w instrument swojej kampanii wyborczej. Może jednak obrócić się to przeciwko niemu.
Specjalne obchody 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej zorganizowane zostały z prawdziwą pompą. Była międzynarodowa sesja naukowa z udziałem najwybitniejszych historyków na świecie, fajerwerki i armatnie wystrzały na Westerplatte, panel polityczny z udziałem przywódców państw europejskich, symboliczne zapalenie zniczy pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców.
I żeby było jasne - nie mam nic przeciwko organizowaniu naukowych konferencji (ta w ECS była naprawdę ciekawa), ani świętowaniu zakończenia wojny i apelowaniu o wyciągnięcie z niej lekcji. Nie byłoby w tych uroczystościach niczego dziwnego, gdyby nie to, że odbywały się one... w ostatni dzień kampanii wyborczej (przy wyznaczaniu daty wyborów brano przecież pod uwagę również 17 maja).
Plan sztabowców Komorowskiego był prosty: obrazek obecnego lokatora Belwederu w towarzystwie innych przywódców państw mówiącego o zachodnioeuropejskim ładzie i imperialistycznych zapędach Rosji zestawić z obrazkiem militarnego pokazu sił na Placu Czerwonym 9 maja. W tym przedstawieniu urzędujący prezydent miał występować w roli strażnika bezpieczeństwa i stanowczego przywódcy, który Kremlowi się nie kłania.
Paradoksalnie jednak pomysł Komorowskiego, by kampanię prezydencką kończyć na Westerplatte, może obrócić się przeciwko niemu. Do Gdańska nie zjechali najważniejsi europejscy i światowi przywódcy, a polski prezydent w imię poprawności politycznej mówiący o nazistowskiej agresji i antyhitlerowskiej koalicji (czy Niemcy mieli cokolwiek wspólnego z II wojną światową?) wypadł blado. Czy tak ma wyglądać polityka historyczna Polski w wykonaniu głowy państwa przez najbliższe 5 lat?
Nieprzekonująco w ustach prezydenta brzmiały też odczytywane z kartki ostre słowa pod adresem Rosji ("istnieją siły, które przywołują wspomnienie najczarniejszych okresów dwudziestowiecznej historii Europy"). Wszyscy mamy w pamięci jak sześć lat wcześniej na Westerplatte wyglądała 70. rocznica wybuchu II wojny światowej. Uroczystość przemieniła się w swoisty hołd wobec Władimira Putina, który w tak ważnym dla Polaków miejscu usprawiedliwiał pakt Ribbentrop-Mołotow.
Ktoś powie: ale przecież przez te 6 lat wiele się zmieniło. Może tak, ale na pewno nie Władimir Putin. Bo jak słusznie zauważa prof. Andrzej Nowak, Rosja w 2009 r. nie różniła się specjalnie od Rosji z 2015 r. Wtedy ginęli w zamachach i umierali w więzieniach moskiewskich obrońcy praw człowieka, jak Anna Politkowska czy Siergiej Magnicki. I wtedy już armia rosyjska w ramach manewrów "Zapad" ćwiczyła taktyczny atak nuklearny na Warszawę.
Trudno w tym miejscu nie zgodzić się z Grzegorzem Schetyną, który przyznał, że organizacja uroczystości kulała. "W takich sprawach trzeba zastanawiać się wcześniej i przygotowywać je tak, żeby - jeżeli organizujemy obchody - to w sposób pełny i satysfakcjonujący dla wszystkich".
Bronisław Komorowski chciał mocnym akcentem zakończyć swoją kampanię wyborczą. Jednak wbrew jego intencjom wielka europejska impreza z podtekstem antyputinowskim okazała się w sztucznie napompowanym wydarzeniem umiarkowanej rangi.