O tym, jak to jest być czarnoskórym Polakiem, modlitwie bez słów i waleczności rodaków z Izu Ugonoh, zawodowym bokserem wagi ciężkiej, rozmawia ks. Rafał Starkowicz.
Ks. Rafał Starkowicz: Często podkreślasz, że jesteś czarnoskórym Polakiem...
Izu Ugonoh: Co ksiądz mi tu opowiada! (śmiech). Nie ma czarnoskórych Polaków. Wszyscy Polacy są biali. Oczywiście, żartuję. W Polsce urodziłem się i wychowałem. Kiedy jestem gdzieś za granicą - a ostatnie dwa lata spędziłem w Las Vegas - nie jestem w stanie opowiedzieć swojej historii, nie mówiąc, że jestem z Polski. To, co mnie ukształtowało, w większości przydarzyło mi się w Polsce. Gdyby nie Polska, nie byłbym tym, kim dzisiaj jestem. W związku z tym mówię z całą stanowczością: jestem Polakiem.
Jak ludzie reagują na te słowa?
- Kiedy mówię komuś, że jestem Polakiem, mam czasami takie wrażenie, że ludzie odbierają te słowa tak, jakbym im mówił, że jestem biały (śmiech). Czyli ogólnie: "Stary, co ty wygadujesz?! To przecież jest niemożliwe". Ja jestem świadom tego, że jestem czarnoskóry. I jestem z tego bardzo dumny. Jestem w ogóle dumnym człowiekiem.
Zawsze miałeś w sercu tę dumę?
- Oczywiście. Czułem także wewnętrzną niezależność. Ona przejawiała się czasem buntem. Szczególnie, że z zewnątrz pojawiały się różne presje. Czasami nawet wrogość.
Czułeś się nieakceptowany?
- Tak myślę. Czym innym była moja relacja z kolegami, którzy poszliby za mną w ogień, a zupełnie inaczej było ze spotkanymi ludźmi, którzy mnie nie znali. Dla wielu ludzi byłem obcy, niektórzy widzieli we mnie po prostu intruza. W związku z czym uważali, że należy mnie zwalczać. Rozumiem ich proces myślowy i potrafię spojrzeć na to z dystansu. Jeżeli ktoś w latach 80. czy 90. ub. wieku zobaczył czarnoskórego człowieka w Polsce, automatycznie myślał sobie: "obcy". Co miał pomyśleć innego? Ludzie nie oczekiwali, że mówię po polsku i na pewno nie spodziewali się, że się tutaj urodziłem.
Krąży opowieść o tym, jak przez całą Starówkę uciekałeś przed skinami...
- O której ucieczce mówimy?
Było tego więcej?
- W tamtych czasach w Gdańsku skinheadów w skali kraju było najwięcej. Takie spotkania były codziennością. Liczyłem się zawsze z tym, że ktoś może mnie zaczepić i że muszę być gotowy do walki. Że albo bęcki dostanę ja, albo ten drugi. Nie ma tu nic skomplikowanego. A jeżeli spotykasz kogoś takiego codziennie w drodze do szkoły, to trzeba mu stawić czoła. Jeżeli nie, to nabierze on więcej siły i pewności siebie. I będziesz dostawał bęcki cały czas.
Pojawia się w Twoim sercu żal, gdy o tym myślisz?
- Nie mam z tym żadnego problemu. Takie prawa rządzą w życiu. Albo jesteś ofiarą, albo bierzesz los w swoje ręce. To dla mnie zawsze bardzo ważny element. Nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że ja byłem tu, w Polsce, uciśniony. Nie lubię ludzi, którzy narzekają, a niczego nie robią.
Jak wobec tego postrzegasz postawę Jezusa?
- Nie można zapominać, że Jezus przyniósł też miecz. Jego ofiara była także walką. Dzisiaj, kiedy idę ulicą i słyszę jakąś obelgę, jestem spokojny, bo wiem, kim jestem. Nie wolno jednak dać się upodlić. Jezus spełnił swoją misję. Nie ma większej satysfakcji z życia niż wykonać to, co do nas należy. Ciężko pomyśleć, co by się stało, gdyby Jezus się wycofał i powiedział: "Zmieniłem zdanie. To jest zbyt ciężkie. Nie umrę za tych ludzi, szczególnie że oni tak naprawdę mnie nie lubią, nie słuchają". On był wierny misji, pomimo momentów, w których doświadczał działania przemocy i wołał: "Ojcze, czemuś mnie opuścił?"...