Przeszczepy szpiku. Był rok 2007. Ewa Kamińska od dłuższego czasu czuła się fatalnie. Poszła zrobić badania. Okazało się, że ma białaczkę. Lekarze orzekli: przeszczep to jedyne wyjście. Musimy znaleźć dawcę. I to natychmiast.
Osiem lat wcześniej Ewa obchodziła swoje trzydzieste pierwsze urodziny. Po raz drugi zaszła w ciążę. Cieszyła się, chociaż ogromne bóle kręgosłupa nie pozwalały jej normalnie funkcjonować. Wędrowała od szpitala do szpitala. Wszędzie słyszała to samo – niezrównoważona histeryczka. – Ze względu na dziecko, które nosiłam w brzuchu, lekarze nie chcieli zrobić mi rentgena. Ja nalegałam. Bolało mnie tak, że chciało mi się wyć. Oni myśleli, że zmyślam, bo chcę pozbyć się syna – opowiada po latach. Zamiast leków przeciwbólowych podawali jej tabletki placebo. Mąż i siostra Ewy zostali wezwani do szpitala. Lekarze powiedzieli im, że podejrzewają u pacjentki chorobę psychiczną. Kazali jej zgłosić się do psychiatry. W końcu szczęśliwie urodziła przez cesarskie cięcie. Szymek, bo tak nazwali synka, okazał się zdrowym chłopcem. Jednak bóle pleców nie minęły.
Boże, dlaczego ja?!
Po tygodniu wnikliwych badań do szpitalnego łóżka Ewy podszedł dyżurujący na oddziale lekarz. Oznajmił jej, że nie ma szczęścia – jest chora na raka. – Dostałam histerii. Zadzwoniłam do męża. On długo nie przyjeżdżał. Dopiero później powiedział mi, że poszedł do biblioteki, żeby przeczytać o szpiczaku mnogim, bo tak nazywał się mój nowotwór. Przeraził się – wspomina Ewa. Ten rodzaj raka w 97 proc. przypadków występuje u ludzi, którzy ukończyli 60 lat. Jest niezwykle groźny. Diagnoza brzmiała jak wyrok: maksymalnie pół roku życia. – Straszny był we mnie bunt, żal i złość. Krzyczałam: Panie Boże, dlaczego ja?! Pożegnała się z rodziną. W końcu trafiła na dobrych lekarzy, którzy się nią zaopiekowali. Dostała chemię. Później przeszła nieudany autoprzeszczep szpiku. – Nie byłam w stanie się ruszyć. Trzeba mnie było cały czas obsługiwać. Od mycia zaczynając, poprzez karmienie, na podawaniu pojemników na mocz i kał kończąc. Byłam zależna od pielęgniarek, rodziny i znajomych – przyznaje. Na jej najbliższych też posypały się nieszczęścia. Mąż stracił pracę. Syn z ciężką astmą trafił do szpitala. Stan Ewy był krytyczny. Ostatnią deską ratunku okazał się talidomid. Lek, który sprawia, że komórki nowotworowe nawzajem się „zjadają”. Z czasem lekarstwo zaczęło pomagać. – Czułam ogromne szczęście i ulgę, a jednocześnie wielki strach przed każdym badaniem – przyznaje Ewa. Po kilkunastu miesiącach objawy choroby cofnęły się całkowicie. Kobieta odżyła. Po sześciu latach koszmar powrócił. Tym razem zdiagnozowano u Ewy białaczkę. Jedynie przeszczep szpiku mógł ją ocalić. – Chociaż kłóciłam się z Bogiem, pomagało mi to, że jestem wierząca. Dużo osób się za mnie modliło, a ja to czułam. Tak, jakby ktoś mnie unosił. Dostrzegałam znaki, które mówiły mi: choć wydaje się to niemożliwe, wszystko skończy się dobrze, zobaczysz. Miała dużo szczęścia. Bardzo szybko, bo po niecałych dwóch miesiącach, znaleziono dawcę. – Lekarz, który mi o tym powiedział, był bardzo zdziwiony moją reakcją. Nie okazałam żadnej radości. Trudno się cieszyć, kiedy dają ci 5 procent szans – przypomina sobie Ewa. Jednak przeszczep się udał. Niestety, podobnie jak rok później Agata Mróz – reprezentantka Polski w siatkówce, Ewa dostała posocznicy. Zakażenie doszło aż do pachwiny. Na szczęście, w jej przypadku antybiotyk zadziałał. Dziś minęło pięć lat od tamtych wydarzeń. Ewa czuje się dobrze. Jest aktywna, pełna optymizmu, a jednocześnie bardzo boi się każdego kolejnego dnia. Czy choroba ją zmieniła? – Tak – odpowiada. Choć zabrzmi to banalnie: cieszę się każdą przeżytą minutą. Mam świetnego faceta i wspaniałe dzieci. Nic mi więcej nie potrzeba.
Mało, a tak wiele
W Polsce przybywa osób, które znajdują się w podobnej sytuacji jak Ewa przed kilkoma laty. Co może zrobić każdy z nas, by im pomóc? W Gdańsku od grudnia zeszłego roku działa Ośrodek Dawców Szpiku przy Uniwersyteckim Centrum Klinicznym, który m.in. organizuje akcje rekrutacji potencjalnych dawców. Ostatnia odbyła się 8 listopada, w szpitalu na gdańskiej Zaspie. W szpitalnej auli zgromadziło się kilkaset osób. Każdy chętny, w wieku od 18 do 50 lat, mógł się zarejestrować. Przy wejściu otrzymywał ankietę, którą musiał wypełnić. Potem podchodził do specjalnie przygotowanego punktu medycznego, gdzie pielęgniarka pobierała od niego cztery mililitry krwi. Tak mało? – pytało wielu ze zdziwieniem. – Dowiedziałam się o wydarzeniu z telewizji – opowiada Magda. – Może kiedy sama zachoruję, też mi ktoś pomoże. – Od dłuższego czasu chciałem się zgłosić – mówi Marek. – Wczoraj zobaczyłem plakat na uczelni no i jestem. – Dużo na ten temat czytałam. Jeśli mogę, to dlaczego mam nie pomóc? – zastanawia się Adela. Dla Wojtka sprawa jest oczywista. – Trzeba sobie nawzajem pomagać. I tyle – zapewnia. Z kolei Adam o akcji usłyszał w kościele. Przemyślał swoją decyzję i przyszedł. – Ludzie często myślą, że od razu będą oddawali szpik. To dopiero pierwszy etap, ale jakże ważny. Poświęcając kilkanaście minut, w przyszłości możemy uratować komuś życie. Wynik badania i dane osobowe zostają zapisane w bazie kandydatów Poltransplantu, czyli centralnego ośrodka transplantacji w Polsce – tłumaczy Andrzej Jendretzky, organizator. Po rekrutacji trzeba cierpliwe czekać. Próbki krwi badane są pod kątem zgodności z antygenami HLA biorców. Tylko jedna na dwieście pięćdziesiąt osób zostanie rzeczywistym dawcą szpiku dla chorego.