Piotr Brzeziński jest historykiem gdańskiego oddziału IPN. Przygotowuje zbiorową biografię szefów gdańskiej PPR i PZPR, w której znajdzie się rozdział na temat Stanisława Kociołka. Książka ukaże się jesienią.
Jan Hlebowicz: Sporo wiemy o działalności politycznej Stanisława Kociołka. Niewiele o tym, jakim był człowiekiem...
Piotr Brzeziński: Obejmując stanowisko szefa gdańskiej partii, Stanisław Kociołek miał zaledwie trzydzieści cztery lata. Rok później został członkiem Biura Politycznego KC PZPR, a wicepremierem został, mając lat trzydzieści siedem. Był młodym i ambitnym działaczem, a także inteligentnym i wykształconym człowiekiem. Należy również podkreślić, że pochodził z ubogiej rodziny i całą swoją karierę zawdzięczał „władzy ludowej”. Trudno się dziwić, że uwierzył w komunizm. Należał do ulubieńców Władysława Gomułki. Niektórzy twierdzą nawet, że „Wiesław” widział w nim kandydata na swojego następcę. Był upartym dogmatykiem. Mieczysław Rakowski stwierdził kiedyś: „Kociołek jest chyba jedynym człowiekiem, który – gdy przemawia z trybuny – budzi we mnie lęk. Mam ochotę skulić się i czekać na uderzenie we mnie gromu. Z tego, co mówi, bije jakiś żar, bezwzględność wobec oponentów. Sprawia wrażenie fanatycznie oddanego sprawie”.
Co możemy powiedzieć o S. Kociołku jako I sekretarzu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku?
– Był typowym spadochroniarzem, tzn. nie miał wcześniej żadnych związków z Wybrzeżem. W marcu 1968 r., gdy gdańscy studenci wyszli na ulice w proteście przeciwko łamaniu wolności słowa przez władze PRL, Kociołek postanowił wygasić protest. Pojechał na Politechnikę Gdańską i wygłosił płomienne przemówienie do studentów. Przekonywał ich, że powinni wrócić do nauki, gdyż tak naprawdę wcale nie występują przeciwko cenzurze, tylko... socjalizmowi. Młodzież nie dała się przekonać i spotkanie wymknęło się spod kontroli. W pewnym momencie studenci zaczęli nawet skandować: „Kociołek matołek!” i „Kociołek osiołek!”. Zdenerwowany sekretarz pospiesznie opuścił spotkanie. Na odchodne powiedział im, że są wrogami narodu polskiego i klasy robotniczej. Zabrakło mu argumentów, więc zdecydował się na użycie siły. Wkrótce potem milicja przystąpiła do brutalnej pacyfikacji studenckich manifestacji.
Jaką rolę wicepremier Kociołek odegrał w czasie wydarzeń grudniowych na Wybrzeżu?
– Jako były szef gdańskiej partii Kociołek na pewno doradzał Gomułce przy podejmowaniu decyzji. Trzeba też wiedzieć, że już 12 grudnia 1970 r. przyjechał do Stoczni Gdańskiej, aby przekonać aktyw partyjny i robotników do zasadności podwyżek cen żywności. Był więc na Wybrzeżu, jeszcze zanim wybuchły protesty. Także i tym razem został źle przyjęty. Robotnicy zwyczajnie go wygwizdali. Powiedział wtedy ze złością: „Ja towarzysze po pomoc do was nie przyjechałem. Macie robić swoje!”. Nie tylko nikogo nie przekonał, ale wręcz rozzłościł ludzi. W gruncie rzeczy jego działania jedynie komplikowały sytuację. Najlepszym tego przykładem są telewizyjne apele Kociołka do robotników. Wicepremier dwukrotnie (15 i 16 grudnia) wzywał ich do powrotu do pracy. Za każdym razem, gdy to uczynili, trafiali pod karabinowe lufy. Rankiem 16 grudnia doszło do strzelaniny pod Stocznią Gdańską, a dzień później do masakry na przystanku Gdynia-Stocznia. Wzywając ludzi do pracy, Kociołek nie powiedział im, że ich zakłady zostaną otoczone przez wojsko, a władze komunistyczne zezwolą na użycie broni.
Po 18 latach procesu Kociołek został uniewinniony. Co pan sądzi o takim wyroku?
– Nie czuję się kompetentny, aby oceniać sądowe wyroki. Według mnie Stanisław Kociołek swoimi wystąpieniami wprowadzał ludzi w pułapkę. Jako wysokiej rangi dygnitarz partyjny i państwowy ponosi też przynajmniej część odpowiedzialności za podejmowane wówczas decyzje. Historia już dawno go osądziła. Wystarczy wsłuchać się w słowa „Ballady o Janku Wiśniewskim”.
"Krwawy Kociołek to kat Trójmiasta;
Przez niego giną dzieci, niewiasty.
Poczekaj draniu, my cię dostaniem;
Janek Wiśniewski padł".
Więcej na temat Grudnia '70 i wyroku uniewinniającego Stanisława Kociołka w 18. numerze gdańskiego „Gościa Niedzielnego”