Niekiedy skłonność do oceny drugich sprawia, że wiele z naszych dobrych czynów idzie na marne. Staje się jak para, która puszczona w gwizdek nie napędza kół pełnej mocy lokomotywy.
Miałem ostatnio szczęście. Spotkałem wspaniałego człowieka. Co ważne - człowieka Kościoła. Mam nadzieję, że każdemu z nas dane było w życiu takie doświadczenie, gdy spotkawszy kogoś po raz pierwszy, zdawało mu się, że zna go całe życie. Co więcej, że sposób myślenia i odczuwania rozmówcy, jest mu tak bliski, jakby były to jego własne sądy.
Przeżyłem ostatnio takie właśnie spotkanie. Szedłem na nie z umiarkowanymi oczekiwaniami. Jednak o. Grzegorz Łukawski, dominikanin, który w gdańskiej parafii św. Mikołaja prowadził rekolekcje dla osób pozostających w związkach niesakramentalnych prawdziwie mnie zaskoczył. Nasza rozmowa, to było rzeczywiste spotkanie z miłością Boga. Miłością rozumiejącą człowieka, niezależną od jego grzechu, ale jednocześnie nie poddającą się kompromisom w sferze moralności. Miłością, która zawsze daje człowiekowi szansę, a jego życie widzi jako drogę, na której pojawiają się i wzloty i upadki. Dobre i złe decyzje. Co najważniejsze drogą, która - jeżeli człowiek podejmuje wyzwanie, aby odczytywać wolę Boga - zawsze w rezultacie prowadzi do spotkania i pojednania. Ten niezwykły zakonnik, pokazał, jak można być wiernym Ewangelii, przekazując jednocześnie jej prawdy z głęboką pokorą, wynikającą z tego, że przecież wszyscy jesteśmy grzeszni.
Nic dziwnego, że treścią tego spotkania, które wywarło na mnie wielkie wrażenie, chciałem podzielić się z innymi. Ale kiedy usiadłem przy stole w środowisku ludzi wierzących i zacząłem opowiadać, na moją głowę wylano kubeł zimnej wody. - Jak to? - mówił mój rozmówca. - Po co poświęcać czas ludziom żyjącym w powtórnych związkach - podnosił głos. - Przecież to jawnogrzesznicy. Kościół powinien się od nich odcinać - grzmiał po chwili.
Na nic zdały się tłumaczenia. Że przecież to dzieci Boże, że Bóg z nich nie zrezygnował, że przecież Jezus też… - Ty mi tu Jezusem ust nie zamykaj - usłyszałem.
OK. Pomyślałem sobie. Trzeba mu pokazać, że Kościół działa w różnych sferach. Zmieniłem temat. Wyciągnąłem laptopa i zacząłem opowiadać o ślubach czystości, jakie w sopockim kościele św. Jerzego złożyły w minioną niedzielę trzy młode kobiety. Popatrzył na zdjęcia. W miarę, jak oglądał, jego twarz zaczęła tężeć grymasem. - Po co one to robią - wyrzucił z siebie po chwili. - Ładne, zgrabne, zadbane… Wręcz bombonierka. Przecież mogłyby spokojnie znaleźć dobrego męża. I mieć normalne życie - wycedził.
I znowu nie pomogły tłumaczenia. Że życie z Jezusem jest całkiem normalne, że Bóg wybiera ludzi na wyłączność, że kiedy oddaje mu się serce, czasem pojawia się pragnienie oddania wszystkiego. Że to fajnie, że są ładne. Czemu myśleć o Bogu, jako o tym, któremu daje się to, co przeciętne…
Wracając do domu, pomyślałem o faryzeuszach. Oni też się gorszyli. Chcieli jedynie realizować prawo. Zapominając o miłości. Nieosiągalna była dla nich myśl o połączeniu tych dwóch rzeczywistości. Smutne jest jednak, gdy ta sama choroba dotyka, tych, którzy mienią się być uczniami Jezusa.