Coraz więcej młodych ludzi utożsamia się z postawą żołnierzy wyklętych. Tylko szkolne podręczniki wciąż milczą o bohaterach podziemia niepodległościowego.
Przed paroma dniami na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku zakończył się pierwszy etap prac poszukiwawczych pochówków "Inki" i "Zagończyka" oraz innych żołnierzy podziemia niepodległościowego. Przez 10 dni naukowcom z IPN udało się znaleźć kilkanaście szczątków ofiar komunizmu. Część pochowana była w skrzyniach bez wieka, inni zostali wrzuceni do bezimiennych mogił niedbale, twarzami do ziemi. Przed śmiercią odarci z godności, mieli zostać wymazani z ludzkiej świadomości. A przecież każdy znaleziony szkielet miał kiedyś imię, rodzinę, przyjaciół, swoje marzenia i zmartwienia...
W jednym z płytkich grobów spoczywały szczątki młodej kobiety z przestrzeloną czaszką. Podobny ślad po kuli odnaleziono również w szczątkach mężczyzny, który został pochowany tuż obok. Czy są to "Inka" i "Zagończyk"? Najprawdopodobniej. Ostatecznie potwierdzą to wyniki badań genetycznych, które mogą potrwać kilka tygodni (więcej na ten temat TUTAJ).
Wolontariusze pracujący na miejscu są niemal pewni, że znaleźli grób "Inki". Przyjechali do Gdańska z całej Polski - Poznania, Wrocławia, Bydgoszczy, Warszawy. Byli wśród nich kibice, studenci, księża, nauczyciele akademiccy. W poszukiwaniach pomagali też ludzie z Pomorza. Ci, którzy nie byli w stanie kopać, przynosili znicze, polskie flagi, modlili się za ofiary komunizmu. Zapytałem dlaczego zdecydowali się wziąć urlopy, zmienić swoje plany, by 10 godzin dziennie machać łopatą. "Danuta Siedzikówna, 17-letnia sanitariuszka, została zamordowana, bo walczyła o wolną Polskę, w której my dzisiaj żyjemy. Chcemy jej w ten sposób podziękować" - usłyszałem w odpowiedzi.
Poszukiwania żołnierzy wyklętych na warszawskiej "Łączce" czy na Cmentarzu Garnizonowym przyczyniają się do wzrostu zainteresowania tematem zbrodni komunistycznych i podziemia niepodległościowego, a ludzi, myślących podobnie jak wolontariusze pracujący w Gdańsku, jest z roku na rok coraz więcej. Coraz częściej też możemy spacerować ulicami nazwanymi imionami bohaterów - "Inki", "Łupaszki" czy "Zapory". Jednak, mimo wielu wspaniałych inicjatyw, proces odkłamywania historii wciąż trwa.
Niedawno miałem okazję rozmawiać z Alojzym Nowickim, najprawdopodobniej ostatnim żyjącym świadkiem śmierci "Inki". Nowicki w latach 1946-1947 był zastępcą naczelnika aresztu śledczego w Gdańsku. Z zapałem mówił o swojej pracy, szczególnie o egzekucjach nazistów. W pewnym momencie przerwałem jego opowieść i zapytałem o rozstrzelanie 17-letniej sanitariuszki "Inki". Długo milczał, a kiedy zaczął mówić był zdenerwowany. Ciągle powtarzał, że była taka młoda. Podkreślał jej dumę i odwagę. Ale na koniec dodał, że przecież mordowała milicjantów i funkcjonariuszy UB, więc była winna. Zapytałem, czy nadal wierzy w te kłamstwa preparowane przez komunistyczną propagandę. "Dziś to już nie ma znaczenia" - usłyszałem.
Alojzy Nowicki się myli. To ma znaczenie. Kłamstwa powtarzane przez lata wryły się głęboko w świadomość wielu Polaków. Po dziś dzień wiele szkół nosi imiona sowieckich kolaborantów, utrwalaczy władzy ludowej. Wciąż są politycy i wykładowcy wyższych uczelni, którzy nazywają bohaterów bandytami. Nadal są tacy, którzy oblewają pomnik "Inki" czerwoną farbą...
Nie wystarczy przywrócić imion bohaterom pochowanym w anonimowych grobach . Trzeba opowiedzieć kim byli i co robili. Dlatego losy żołnierzy wyklętych muszą znaleźć swoje miejsce w podstawie programowej kształcenia historii i na stałe trafić do szkolnych podręczników. Tylko w ten sposób naprawdę podziękujemy "Ince", "Młotowi", "Zagończykowi" i innym bohaterom podziemia antykomunistycznego. Tylko w ten sposób sprawimy, że ideały o które walczyli i umierali staną się ideałami kolejnych pokoleń Polaków.