Ostatnio jeden z moich znajomych stwierdził, że gdy starożytni formułowali znaną sentencję mówiącą, że nic nowego pod słońcem się nie zdarza, nie mieli pojęcia o skrzywieniach, jakie staną się udziałem ludzi XXI wieku.
Kanwą jego rozważań były transformacje ciała, jakim poddają się niektórzy z co bardziej pobudzonych umysłowo przedstawicieli gatunku homo sapiens. I tak oto ze zdjęć, które pokazywał, spoglądali na mnie raz człowiek-kot z rozciętą górną wargą, implantami policzków i koszmarnym tatuażem, raz zielony człowiek-jaszczurka z rozciętym na dwoje językiem, innym znów razem czerwonoskóre wcielenie diabła z rogami wszczepionymi pod skórę na czole.
Wiem, że człowieka nie można sądzić po pozorach czy jedynie wyglądzie zewnętrznym. Jednak ogólnie znana prawda mówi, że zachowania czy nawet ubiór mogą zdradzać oznaki niezrównoważenia czy psychicznej choroby. W tym przypadku moim zdaniem, jeżeli nie ciężkiej choroby, to przynajmniej niewyobrażalnej głupoty.
Przypomniała mi się wówczas stara anegdota: ʺWolałby Pan być łysy czy głupi? - pyta dziecko. Po chwili zastanowienia dorosły odpowiada: Głupi, bo łysinę bardziej widaćʺ. Otóż we wspomnianych przypadkach głupotę widać aż nadto. W kontakcie z kimś tak mocno eksponującym swoje nieludzkie upodobania można spodziewać się wszystkiego. A być przygotowanym choćby i na nieprzewidywalne, to już ponad połowa sukcesu.
Pomyślałem wówczas, że, niestety, tylko niewielka część ludzi tak bardzo eksponuje swoje wnętrza.
Żałuję, że tak samo prosto nie można rozpoznać na ulicy Gdańska ludzi, którzy po nocach podpalają samochody. Można powiedzieć z sarkazmem, że w tej dziedzinie moje miasto bezsprzecznie wiedzie prym w kraju. Wszak w minionym roku w ten właśnie sposób swój "żywot" zakończyło tu kilkadziesiąt aut. A tylko patrzeć, jak wirus tej fascynacji dotknie młodszych przedstawicieli społeczeństwa naszego prastarego grodu.
Całkiem niedawno też, kiedy jeszcze zmienna ostatnimi czasy aura raczyła nas niskimi temperaturami, paru młodzieńców postanowiło zrzucić ogromną bryłę na przejeżdżający pod estakadą na Zaspie samochód. Jego pasażerowie cudem przeżyli, nie doświadczając uszczerbku na zdrowiu. Inaczej niż w głośnym wypadku, w którym pod Wrocławiem stracił życie Bogu ducha winny kierowca tira. Osobiście żywię niczym nieuzasadnione przekonanie, że gdańszczanie wzorowali się na owym wydarzeniu. Co więcej, myślę, że doskonale wiedzieli, jakie mogą być skutki ich czynu.
Co sprawia, że podobne zachowania są dla niektórych młodych atrakcyjne? Dreszczyk emocji? Chęć niszczenia? Łagodniejsza wersja fenomenu urodzonych morderców?
A przecież każdy z autorów podobnych wybryków wzięty z osobna jest pewnie sympatycznym nastolatkiem. Jestem też głęboko przekonany, że we wszystkich takich przypadkach rodzice przyjmują z nie lada zdziwieniem wiadomości o czynach swoich dzieci.
Cóż. Można powiedzieć, że nie widać tu niczego nowego. Prawdą jest, że nie wiem, czy podpalacze aut wzorują się na Neronie, pisząc podczas pożaru samochodów mniej lub bardziej udane liryki. Choć mówiąc szczerze, nie liczyłbym nawet na to.
Jedno jest pewne. Potrzeba prawdziwej więzi pomiędzy rodzicami a dziećmi, pomiędzy starszym a młodszym pokoleniem. Inaczej młodzi, wchodząc w świat pozbawiony autorytetów mogą zostać pociągnięci przez innych, których motywacji i zasobów myślowych nie sposób przewidzieć.
Nie chodzi o nieufność do wszystkiego, co obce, ale o tę pokorną świadomość, że zarażenie wirusem głupoty, w formie zarówno tej tradycyjnej, jak i zmutowanej, może pojawić się szczególnie wówczas, gdy zabraknie nam jedynej uniwersalnej szczepionki przeciwko głupocie - miłości realizowanej we wzajemnym spotkaniu.