– Niektórzy przystawali i nie chcieli ruszyć się z miejsca. Mówiłem: „Musisz iść, bo cię zabiją”. „Mnie już nie zależy. Chce mi się spać” – padała odpowiedź. A potem słyszałem huk wystrzału – opowiada pan Stefan.
Felicjan Łada ma 98 lat. Do niemieckiego obozu koncentracyjnego Stutthof trafił w 1942 r. Wtedy stracił imię i nazwisko. Został numerem 18252. Stefan Lewandowski jest o 8 lat młodszy. W obozie znalazł się rok później. Otrzymał numer 23667. I chociaż nigdy się nie poznali, obaj w skrajnie trudnych warunkach wytrwali do 25 stycznia 1945 r. Tego dnia usłyszeli, że obóz będzie ewakuowany. – Myśleliśmy, że zapędzą nas w jedno miejsce i rozstrzelają. Albo wszystkich wpuszczą do komory gazowej – przyznaje pan Felicjan. – Zamiast tego podzieli nas na kolumny, każda po ok. 1200 osób, i kazali maszerować.
W samych pasiakach
Przemierzali od kilku do kilkudziesięciu kilometrów dziennie, brnąc w głębokim śniegu, przy temperaturze minus 20 stopni Celsjusza. Pan Felicjan na pasiak włożył ciepły sweter. Miał skarpety. I buty załatwił sobie porządne – wojskowe, w dobrym stanie, idealnie dopasowane. – Bez nich nie przeżyłbym dnia – podkreśla. Pan Stefan zrobił sobie kalesony z papieru. – Nie było ciepło, ale przynajmniej wiatr nie przewiewał – mówi. Inni nie mieli takiego szczęścia. Większość szła boso, w samych pasiakach, bez żadnego dodatkowego nakrycia. Tych, którzy padali na śnieg, którzy nie mogli dotrzymać kroku maszerującym, rozstrzeliwano albo dobijano kolbami karabinów. Na drogę dostali kawałek czarnego chleba. Pan Felicjan dodatkowo margarynę, a pan Stefan puszkę z rybami. Większość wygłodniałych więźniów zjadła otrzymaną żywność od razu, dalej maszerując bez jedzenia. – Kiedy szliśmy przez wioski kaszubskie, słyszeliśmy w oddali krzyki: „Słuchajcie, ludzie! Stutthof, idzie!”. Zdarzało się wtedy, że przy trasie marszu stawało kilkudziesięciu miejscowych. Rzucali w naszym kierunku jedzeniem – wspomina pan Stefan. – Esesmani krzyczeli, by nie karmić „polnische Banditen”. Czasami Niemcy wciągali naszych wybawców do marszu i za karę kazali iść z nami – dodaje. Ze Stutthofu Niemcy ewakuowali ok. 11 tys. osób. Prawie połowa zginęła podczas wędrówki. Jedni z wycieńczenia i głodu. Inni podczas ucieczki. Panu Felicjanowi się udało. Pod osłoną nocy przedostał się z przyjaciółmi do pobliskiej wioski. Pan Stefan przebył całą trasę.
Ziemniak oznaczał życie
O losach uczestników marszu śmierci opowiada najnowszy film Wiesława H. Kwapisza „Śniegi w żałobie”. To fabularyzowany dokument zrobiony z dużym rozmachem. W jego powstanie zaangażowanych było ponad 120 osób. – Nie ukrywam, że tematem zainteresowałem się ze względów rodzinnych. Mój ojciec przeżył piekło obozu koncentracyjnego Stutthof – mówi twórca. Reżyserowi udało się dotrzeć do żyjących więźniów, którzy po latach opowiadają o ewakuacji obozu. Okropieństwa, jakich doświadczyli, odbijają się na ich życiu do dzisiaj, są wciąż niezabliźnioną raną. – Dlatego wielu moich rozmówców musiało pokonać ogromny lęk, by opowiedzieć przed kamerą o traumie, jaką przeżyli. Wielu nie kryło łez. Bardzo często przychodził taki moment, że zasłaniali twarze dłońmi. Nie mieli siły, by dalej rozmawiać – wspomina W. Kwapisz. – Ale wszyscy podkreślali jedno: „Chcemy opowiedzieć o tym, co przeżyliśmy. Będzie to swoiste memento dla kolejnych pokoleń Polaków i ostrzeżenie przed wszelkimi totalitaryzmami”. Reżyser przeprowadził także wywiady z osobami, które pomogły więźniom podczas wędrówki. – Jeden z moich rozmówców jako nastolatek, ryzykując własnym życiem, wysypywał ciepłe ziemniaki wzdłuż trasy marszu. Zapamiętał odartych z godności, całkowicie wycieńczonych ludzi, dla których jeden ziemniak oznaczał być albo nie być – opowiada. Kilkadziesiąt lat po wojnie nadal nie wiadomo dokładnie, ilu Polaków i więźniów innych narodowości zginęło podczas marszu. Niezidentyfikowane groby wciąż mogą znajdować się w wielu pomorskich miejscowościach. – Poprzez ten film chcę złożyć hołd ofiarom niemieckiej zbrodni. Tym, którym udało się przeżyć oraz tym, którzy po dziś dzień pozbawieni tożsamości, spoczywają na polach i w przydrożnych rowach – zaznacza W. Kwapisz.
Jedyny w swoim rodzaju
Premiera filmu odbyła się 5 sierpnia i zakończyła piątą edycję Festiwalu Filmów Kaszubskich. – To wyjątkowa inicjatywa, która wyróżnia się na tle innych tego typu wydarzeń w Polsce. Przez miesiąc podczas cotygodniowych pokazów prezentujemy wyłącznie obrazy inspirowane kaszubszczyzną – mówi Eugeniusz Pryczkowski, koordynator festiwalu. – Kiedy startowaliśmy w 2010 r., obawiałem się, że w kolejnych latach zabraknie filmów, które będziemy mogli pokazać. Okazało się, że Kaszubami interesują się reżyserzy z różnych stron Polski i zagranicy, a dzieł mówiących o Pomorzu przybywa – dodaje. Podczas festiwalu widzowie oglądają głównie filmy dokumentalne, choć zdarzają się też fabuły. W tym roku uczestnicy festiwalu dowiedzieli się o hafciarskiej tradycji w Żukowie, mowie kaszubskiej i... Kaszubach mieszkających w Kanadzie. Projekcjom towarzyszyły spotkania z lokalnymi pisarzami, poetami i dziennikarzami – bohaterami filmów oraz ich twórcami. W ramach festiwalu odbywają się też wystawy, występy muzyczne czy pokazy tańca, a panie z kół gospodyń wiejskich przygotowują tradycyjny kaszubski poczęstunek. – Za festiwalem nie stoją duże pieniądze, ale zapał ludzi. Wszyscy pomagają za darmo. Każdy pokaz to okazja do spotkań, wymiany myśli, rozmów – podkreśla E. Pryczkowski. – Cieszę się, że festiwal cieszy się coraz większą popularnością. Szczególnie wśród młodych. Oni chcą poznawać lokalną historię i kulturę, a ja jestem spokojny, że dziedzictwo Kaszubów jest w dobrych rękach.