Właścicielem rakiety, która wczoraj spadła w okolicach stacji kolejowej w Mrzezinie okazała się gdyńska firma SpaceForest. Dzisiaj rano policja zatrzymała dwóch członków zarządu firmy.
- Rano zostali zatrzymani dwaj mężczyźni 42-letni mieszkaniec Gdyni i 39-letni mieszkaniec Rumi. Przebywają obecnie w policyjnej izbie zatrzymań - mówi st. sierż. Łukasz Brzeziński, oficer prasowy puckiej policji.
Mężczyźni zostali za trzymani na polecenie puckiej prokuratury, która wszczęła śledztwo w sprawie "sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa zdarzenia zagrażającego zdrowiu i życiu wielu osób lub mienia w wielkich rozmiarach". Za taki czyn sprawcom grozi od pół roku do 8 lat więzienia.
Dziś rano policja dokonała także też przeszukań w mieszkaniach obu mężczyzn. - Ujawniliśmy tam elementy, które mogły posłużyć do stworzenia przedmiotu, który został odnaleziony w Mrzezinie, jak również środki chemiczne, które zostały przekazane do dalszej ekspertyzy biegłego. On określi, czy posiadanie tych substancji nie jest zabronione prawem - informuje st. sierż. Brzeziński.
Informację o zatrzymaniu członków zarządu potwierdza także Adam Matusewicz z firmy SpaceForest. Dodaje, że po odbytej dzisiaj rano 15-sekundowej rozmowie telefonicznej, nie może uzyskać z zatrzymanymi żadnego kontaktu.
Adam Matusewicz wyjaśnia także przyczyny zamieszania, jakiego źródłem stała się wystrzelona przez firmę rakieta.
- Nasza firma bierze udział w projekcie Komisji Europejskiej o nazwie DEWI. Opracowujemy sieci czujników, które komunikować się będą ze sobą bezprzewodowo. Ma to na celu wyeliminowanie kabli komunikacyjnych, co spowoduje zmniejszenie ciężaru rakiety - informuje.
Firma konstruuje rakietę, która ma być demonstratorem tych technologii. Zanim jednak ona wystartuje, trzeba przetestować poszczególne podzespoły, która mają być w niej wykorzystane. Temu celowi miała służyć rakieta, która spadła wczoraj na Mrzezino.
- Skonstruowaliśmy rakietę o szumnej nazwie Bigos. To kartonowa rura i trochę sklejki. Wczoraj przeprowadziliśmy test jednego z modułów komunikacji - mówi Matusewicz.
Bezpiecznemu powrotowi rakiety na ziemię służyć miał dwustopniowy system spadochronów. Pierwszy - mniejszy - miał otworzyć się na dużej wysokości. Drugi - duży - dopiero 200 m nad ziemią.
- Tak się złożyło, że system, który służy do wyrzucania spadochronów rakiety z nieznanych przyczyn otworzył się od razu bardzo wysoko. Prędkość opadania była bardzo mała i z powodu wiatru rakietę zniosło nam dalej niż zakładaliśmy - ujawnia. - Gdyby wszystko poszło dobrze, rakieta wylądowałaby 200-300 metrów od miejsca startu i nie byłoby tematu - dodaje.
Czy rakieta spowodowała jakieś niebezpieczeństwo? Przedstawiciel firmy stwierdza, że jeśli nawet tak, to niewielkie.
- To jest obiekt pozbawiony pirotechniki, napędzany silnikiem hybrydowym, który nie wybucha. Paliwem był polietylen. Po starcie paliwo zostaje wypalone i jedyne ryzyko polega na tym, że opadający obiekt mógłby na kogoś spaść. Realnie nie ma jednak takiego zagrożenia - stwierdza Adam Matusewicz.