Mija właśnie 10. rocznica największej w historii Polski katastrofy budowlanej.
28 stycznia 2006, tuż po godz. 17, runął dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich. Wśród 65 ofiar wypadku znalazło się kilku hodowców z Wybrzeża. W pamięci tych, którym udało się przeżyć, obrazy dramatycznych chwil pozostaną na zawsze.
Dzisiaj, w rocznicę tragedii publikujemy garść ich wspomnień. Choć wciąż budzą w nich emocje, decydują się, żeby opowiedzieć to, co wówczas przeżyli.
- Stałem. Robiłem zdjęcia kolegom siedzącym na ławkach. Pamiętam ogromny trzask. Myślałem, że ktoś wpadł w szklane stoisko. A to spadały świetliki. Wszystko trwało kilkanaście sekund - mówi Tomasz Piątek, sekretarz puckiego oddziału Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych.
- Kiedy odwróciłem się na moment, ich już nie było. Wszyscy się rozbiegli. Nagle zgasły światła. Pobiegłem pod scenę. Tam straciłem przytomność - opowiada.
- Kiedy się obudziłem, próbowałem na kolanach wygramolić się spod blach i kątowników. Przed halą, na hałdzie śniegu zobaczyłem wujka Mariana. Cały był pokiereszowany. Ja nawet nie miałem żadnego zadrapania. Tyle, że byłem cały mokry. Było wtedy 17 stopni mrozu, więc ubrania po chwili zamarzły. Natychmiast zaczęliśmy szukać pozostałych kolegów - dodaje.
Brygida Radke przy grobie męża. Koledzy ze związku na płycie grobowca umieścili rzeźbę gołebia ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość - Chwilę wcześniej siedziałem tam z kolegami na ławce. Odszedłem od nich na moment. Kiedy wracałem, zatrzymali mnie znajomi. Dzisiaj, na zdjęciach widać, że część tego dachu została. Byliśmy właśnie na tej granicy - opowiada Andrzej Struck, prezes puckiego oddziału PZHGP. - Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki spadających blach, pomyślałem, że ktoś zahaczył jakiś regał z pucharami. Popatrzyłem w prawo. Bez namysłu krzyknąłem: "Ludzie! Tu się wszystko wali". Zaczęliśmy uciekać. Trafiliśmy niestety na zamknięte drzwi. Nie wiem, jak wykopałem tę podwójną szybę. Najpierw przez otwór wyrzuciłem małego chłopca, później dziewczynę, która jeszcze przed chwilą sprzedawała losy odbywającej się podczas wystawy loterii - wspomina.
- W ciągu kilku minut zaczęły przyjeżdżać pierwsze służby. Nie zapomnę nigdy, jak podjechała pierwsza straż. Wyskoczył cały zastęp. Ustawili się w szeregu. Na chwilę się zatrzymali. Dowódca z wyraźnym śląskim akcentem powiedział do nich: "No synkowie. Nie wiem, co tam spotkamy. Ale musimy tam wejść". Przeżegnali się wszyscy, zapalili latarki i pobiegli. Po chwili widać było już tylko te smugi ich latarek - mówi z wyraźnym wzruszeniem Andrzej Struck.
- W ogóle nie byłam świadoma tego, że ta katastrofa jego dotyczy. Dzwonili do mnie, że zawaliła się hala w Chorzowie. Pomyślałam: On przecież jechał do Katowic - wspomina Brygida, żona śp. Kazimierza Radtke z Żelistrzewa. - Dopiero, kiedy zaczęłam oglądać telewizję, zaczęłam do niego dzwonić. Nie odbierał. To była straszna noc. Nie wiedziałam, co się z nim stało - mówi.
- Szukaliśmy go wszędzie. Dzwoniłam do prokuratury. Do końca nie miałam żadnej informacji. Dopiero w niedzielę, tuż po 15, zadzwonił do mnie Tomek. Powiedział krótko: "Już go nie szukaj. Nie żyje" - opowiada, spuszczając wzrok.
Rafał Radtke kontynuuje pasje ojca. Prowadzi warsztat samochodowy oraz hoduje pocztowe gołębie ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość - Kazimierz? On był duszą towarzystwa. Wszędzie go było pełno. To on w naszym związku był najlepszym organizatorem - dodają koledzy z PZHGP. - Zawsze był bardzo aktywny. To on był inicjatorem zbiórki funduszy na sztandar naszego oddziału. Szukał sponsorów. Można powiedzieć, że ten sztandar mamy dzięki niemu. Organizował też spotkania, zabawy dla członków związku - podkreśla Andrzej Struck.
Członkowie związku stwierdzają, że oprócz możliwości obejrzenia wyjątkowych okazów, katowicka wystawa gołębi pocztowych dawała im co roku szansę spotkania z przyjaciółmi z całej Polski. Kazimierz od lat organizował te wyjazdy.
- Wyjazd na wystawę zaproponował mi właśnie Kaziu. Pracowałem u niego. To była moja pierwsza wystawa. Bardzo cieszyłem się z tego wyjazdu - mówi Tomasz Piątek. - Tuż po katastrofie, kiedy zaprowadziliśmy wujka Mariana do karetki, znalazł się też Andrzej. Razem dzwoniliśmy do Kazika. Jego telefon nie odpowiadał. Był sygnał, ale nikt nie odbierał. Wtedy w naszych głowach pojawiły się czarne scenariusze. O trzeciej w nocy telefon przestał odpowiadać. Pewnie wyczerpała się w nim bateria - mówi Tomasz. Dzień później, zupełnie nieoficjalnie dowiedzieli się, że Kazik nie żyje.
- Nic nie wskazywało na to, że stamtąd nie wróci. Któż mógł się tego spodziewać. tyle razy tam jeździł. Pojechał tam po śmierć - mówi zamyślona Brygida Radtke.
Więcej wspomnień o katastrofie, śp. Kazimierzu Radke i przeżyciach pomorskich hodowców gołębi pocztowych piszemy w 6. numerze Gościa Gdańskiego.