Od kilku dni jesteśmy świadkami spektaklu pt. "Obrona Lecha Wałęsy. Gra na emocjach Polaków Anno Domini 2016". Salonowi dziennikarze z "Gazety Wyborczej", "Newsweeka" czy portalu Tomasza Lisa "naTemat.pl" dokonują godnej podziwu retorycznej ekwilibrystyki, prześcigając się w sposobach wybielania i relatywizowania przeszłości byłego prezydenta i lidera "Solidarności".
"Oni chcą wymazać Wałęsę z historii, to my pokażmy się z nim jako człowiekiem i bohaterem, którego opluwają" - zaapelował Jarosław Kurski, wicenaczelny "Wyborczej". Myśl podchwycił Mikołaj Chrzan, redaktor naczelny trójmiejskiej "GW", kreśląc na łamach czarny scenariusz przyszłych lekcji historii, na których dzieci i młodzież będą uczyć się o zdrajcy Wałęsie i komunistce Krzywonos oraz wielkim "naczelniku Kaczyńskim".
No tak, bo przecież wcale nie o prawdę chodzi, tylko o to, że ci źli, mściwi, małostkowi pisowcy ("Gdzieście byli, jak Wałęsa walczył") wespół z jeszcze gorszym ipeenem próbują zniszczyć legendę Lecha i zmieszać z błotem dziedzictwo "Solidarności". Efekciarskie to i strasznie płaskie zarazem.
Salonowi dziennikarze w coraz bardziej emocjonalnych artykułach i wpisach na portalach społecznościowych świadomie wpisują sprawę "teczek Bolka" w bieżący spór polityczny. Za nic mają fakty, racjonalne argumenty i dotychczas niepodważone ustalenia naukowców, do których w ogóle nie zamierzają się odnosić. Wiedzą, że w merytorycznej dyskusji nie mieliby szans, dlatego odwracają kota ogonem, nazywając ludzi, którzy chcą wyjaśnić przeszłość byłego lidera "Solidarności", "nienawistnikami" (vide Tomasz Lis w felietonie "Byłem, jestem, będę Wałęsistą").
Część dziennikarzy i komentatorów, a priori kwestionując ustalenia dotyczące współpracy Wałęsy z SB w latach 70., w sytuacji, gdy na stole leżą twarde dowody, opowiadają się de facto za kłamstwem w życiu publicznym. W imię nienaruszalności narodowego sacrum robią wszystko, by nie dopuścić do rzetelnej dyskusji nad przeszłością byłego prezydenta.
A przecież w całej sprawie nie chodzi o to, żeby Wałęsę upokorzyć i podważyć jego autorytet w imię osobistych uprzedzeń. Chodzi o to, by z otwartą przyłbicą rozmawiać o najnowszej historii. Bez jej poznania trudno będzie bowiem zrozumieć, przede wszystkim pokoleniom Polaków urodzonych po 1989 roku, dzisiejszą rzeczywistość.
"Nie mamy prawa oceniać, jeśli sami nie byliśmy w takiej sytuacji, co Lech w 1970 roku" - można często usłyszeć od obrońców byłego prezydenta.
Sam nie wiem, jak bym się zachował w obliczu zastraszającego mnie funkcjonariusza bezpieki. Może bym podpisał? Może donosił? Gdyby tak rzeczywiście się stało, czy powinienem być zwolniony z odpowiedzialności za swoją decyzję oraz z przeprosin, które należałyby się pokrzywdzonym przeze mnie osobom? Nie powinienem. Nawet jeśli później zerwałbym współpracę i został liderem wielkiego wolnościowego ruchu...