Julia i Marek jako wolontariusze pomagali na misjach w Kenii i Ugandzie. Wspólnie zachęcają do wzięcia udziału w ogólnopolskiej akcji "Misjonarz na Post".
Julia, z wykształcenia położna, w 2015 roku trafiła do ośrodka misyjnego w niewielkiej wsi Kithatu (Kenia), prowadzonego przez Polkę s. Darianę ze Zgromadzenia Sióstr Świętej Rodziny. Razem z dwiema innymi wolontariuszkami - Eweliną i Dominiką - pracowały w przychodni.
W okolicy nie było żadnego lekarza, jedynie felczerzy i lokalni szamani. Julia szybko przekonała się, że nawet zwykłe zadrapania mogą być dla miejscowych poważnym zagrożeniem. - Wielu Kenijczyków nie dezynfekowało ran, które rozrastały się, ropiały, wdawało się zakażenie. Bardzo często pacjenci przychodzili do nas za późno - zaznacza.
Oprócz przychodni na terenie ośrodka znajdują się żłobek, przedszkole i szkoła dla okolicznej młodzieży. Dziewczyny po godzinach pracy zajmowały się najmłodszymi dziećmi. - Rodzice małej Wendy z zespołem Downa uciekli do miasta w poszukiwaniu pracy. Dziadek, który miał zająć się dziewczynką, najprawdopodobniej ją molestował. Muthomiego również porzucili najbliżsi. Niedzielę wolną od szkoły spędzał z babcią i prababcią w lepiance bez toalety i bieżącej wody - opowiada Julia.
Wolontariuszki bawiły się z maluchami, odrabiały lekcje, chodziły na spacery. - One nie potrzebowały nowych ubrań, słodyczy czy zabawek. Jedynie odrobiny uwagi i miłości - podkreśla Julia.
Marek w 2014 roku przez dwa miesiące pracował w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym nieopodal drugiego co do wielkości ugandyjskiego miasta Kira. Tam, razem z innymi wolontariuszami i misjonarzami, zajmował się chłopcami ulicy. - Mieli od 6 do 24 lat. Wielu z nich wolało przedmieścia niż rodzinny dom, gdzie byli bici i poniżani. Razem z innymi chłopakami tworzyli gangi, kradli, często dochodziło do bójek - opowiada.
Narkotyzowali się klejem. Jeden z podopiecznych zdradził Markowi, że dzięki temu nie czuje bólu ani strachu. Zapomina o strasznej codzienności. Gdyby nie salezjanie, życie wielu chłopców z przedmieść skończyłoby się tragicznie. W ośrodku młodzi Ugandyjczycy zdobywają wykształcenie. Jedni idą później na studia, inni są przyuczani do zawodu i podejmują pracę. Czym na miejscu zajmował się Marek? - Nie robiłem nic wielkiego. Po prostu spędzałem czas z chłopakami. Razem biegaliśmy, graliśmy w piłkę czy koszykówkę. Niektórym pomagałem odrabiać lekcje - wylicza.
Julia i Marek są pewni, że jeszcze na misje wrócą. - Trudno było opuszczać Afrykę, mając świadomość, jak wiele osób każdego dnia potrzebuje opieki - tłumaczą.
Julia pracowała w przychodni ośrodka misyjnego prowadzonego przez siostry Świętej Rodziny Zbiory Jan Hlebowicz /Foto Gość Jednak - jak dodają - by wesprzeć misjonarzy i misjonarki, wcale nie trzeba pokonywać tysięcy kilometrów. Wspólnie zachęcają do wzięcia udziału w ogólnopolskiej akcji "Misjonarz na Post".
Każdy, kto chce dołączyć do projektu, powinien wypełnić formularz zgłoszeniowy na stronie internetowej: www.misjonarznapost.pl, wybrać kraj pobytu oraz misjonarza, którego chce wspierać modlitwą bądź różnego rodzaju wyrzeczeniami.
- Kiedy byliśmy w Afryce, dostawaliśmy od naszych rodzin, przyjaciół, a nawet znajomych z Facebooka zapewnienia o modlitwie. Za nas, siostry i ojców pracujących na misjach, a przede wszystkim za młodzież i dzieci, którymi się opiekowaliśmy. Kiedy im o tym mówiliśmy, czytaliśmy maile czy wpisy z portalu, uśmiechali się szeroko - mówią Julia i Marek.
Więcej o wolontariacie misyjnym Julii i Marka w 9. numerze "Gościa Gdańskiego".