Nowy numer 39/2023 Archiwum

Zdjęcia 
z okrutnego festynu

Ludzie, śmiejąc się i popijając piwo, czekali na wykonanie wyroku. Potem rzucili się w kierunku wisielców. Wyrywali zmarłym guziki, zabierali 
buty i kawałki sznura. Wierzyli, 
że powróz powieszonego przyniesie im szczęście. Zaczęli kopać i opluwać zwłoki. Zaplanowany przez władze „piknik” wymknął się spod kontroli...

To czarno-białe zdjęcie różni się od pozostałych. Widać na nim kilkunastoosobową grupę mężczyzn i kobiet. Są dobrze ubrani, odprężeni. Większość patrzy dumnie w obiektyw. Ich twarze nie zdradzają lęku, zakłopotania czy wstydu. Jedna z postaci przykuwa szczególną uwagę. Młoda, urocza, delikatna. Uśmiecha się szeroko, zalotnie, jakby chciała uwieść fotografa. To Jenny Barkmann, sadystyczna nadzorczyni obozu koncentracyjnego Stutthof. Bite i upokarzane więźniarki nazywały ją „pięknym widmem”, najtrafniej oddając trudną do zrozumienia mieszankę nieprzeciętnego okrucieństwa z nietuzinkową urodą.


Kolejne zdjęcia zostały zrobione później i są do siebie podobne. Rozpoznajemy na nich osoby z pierwszej fotografii. Tym razem stoją na ciężarówkach, w równych odstępach. Tuż obok szubienice. Są też wychudzeni ludzie w więziennych pasiakach, zaciskający pętle na szyjach skazańców. Niedawne ofiary, teraz w roli katów, wymierzają sprawiedliwość swoim oprawcom...


Ocalone 
od zapomnienia


Unikatowe fotografie o mały włos nie wylądowały na śmietniku. – W czasie przeprowadzki znalazł je w swoich prywatnych zbiorach starszy mieszkaniec Trójmiasta. Żal mu było wyrzucić zdjęcia, więc postanowił przekazać je do odpowiedniej instytucji. Zgłosił się do Fundacji Bowke. Ta z kolei skontaktowała się w tej sprawie z nami – opowiada dr Marcin Owsiński, kierownik Działu Oświatowego Muzeum Stutthof .
Prawdopodobnie nigdy wcześniej niepublikowane fotografie wykonał funkcjonariusz MO, UB albo dziennikarz. Odbitki przedstawiają publiczną egzekucję zbrodniarzy niemieckiego obozu z lipca 1946 r. oraz tych samych oprawców stojących (przypuszczalnie) przed gmachem Komisariatu Generalnego RP przy ul. Nowe Ogrody. – To mógł być 24 maja. Podsądni wyjeżdżali wtedy na wizję lokalną do obozu – twierdzi dr Owsiński.


Zabijał chochlą 
do zupy


Pierwszy tak duży proces oprawców ze Stutthofu był wielkim wydarzeniem. Bardzo obszernie relacjonowały go ówczesne media – ogólnopolskie, a nawet zagraniczne. Na salę sądową mógł wejść każdy, ale zainteresowanie procesem było tak duże, że wprowadzono bilety. Na ławie oskarżonych zasiadło 15 osób: funkcjonariusz SS niższego szczebla, 6 niemieckich nadzorczyń obozowych oraz 8 Polaków – więźniów funkcyjnych, tzw. kapo. – Grupa oskarżonych była raczej przypadkowa. Oprawców identyfikowali sąsiedzi i przechodnie w czasie imprez towarzyskich, na dworcach, w komunikacji miejskiej czy w sklepach – tłumaczy M. Owsiński.


Wśród podsądnych znalazł się m.in. Wacław Kozłowski, nazywany „rzeźnikiem ze Stutthofu”. Według zeznań świadków, odznaczał się szczególnym okrucieństwem. Zabijał ludzi drągiem, chochlą do zupy lub topił w szambie. „Sąd wielokrotnie pytał kapo Kozłowskiego, dlaczego mordował. Zapadła mi w pamięć jego odpowiedź, którą powtarzał wielokrotnie: »Dla chleba, dla chleba«” – opowiada Czesław Maślak, emerytowany milicjant, którego relacja znajduje się w zbiorach Muzeum Stutthof. 
„Przymus fizyczny stosowany przez rozbestwionych esesmanów, troska o utrzymanie przy życiu w niedających się wyrazić warunkach zmieniły mnie w bezwolne narzędzie przestępstwa, którego nigdy bym się nie dopuścił w normalnych warunkach życiowych” – tłumaczył się Kozłowski.


Niemiecka dozorczyni Wanda Klaff podczas składania wyjaśnień stwierdziła z kolei: „Jestem bardzo inteligentna i oddana służbie w obozach. Biłam przynajmniej dwie więźniarki dziennie”, a Jan Brajt przyznał otwarcie, że jako oberkapo utopił ok. 60 ludzi, a kolejnych kilkudziesięciu otruł w szpitalu. „SS-mani zawsze mnie chwalili, że dobrze im pomagam w niszczeniu wrogów” – pochwalił się. 
Jak zachowywali się na sali sądowej? „(...) widzimy dobrze wyglądających, ubranych z dużą dozą staranności, pewnych siebie ludzi” – relacjonował dziennikarz „Dziennika Bałtyckiego”.


Szczególnie wyzywająco zachowywały się oskarżone Niemki, wśród których prym wiodła Jenny Barkmann. Flirtowała ze strażnikami więziennymi, a w czasie przesłuchań dawnych ofiar układała sobie włosy. Ostatecznie, po trwającym prawie dwa tygodnie procesie, zapadło 11 wyroków śmierci. Oprawcy przyjęli decyzję sądu ze spokojem. „Życie rzeczywiście jest przyjemnością, a przyjemności zwykle trwają zbyt krótko” – skwitowała Barkmann.


Piwo, dzieci 
i... szubienice


4 lipca 1946 r. w Gdańsku odbył się wstrząsający spektakl. Jeden z trzech w powojennej Polsce. Alojzy Nowicki, w latach 1946–1947 zastępca naczelnika aresztu śledczego, chcąc nie chcąc, został jego reżyserem. – Zorganizować egzekucję 11 zbrodniarzy, i to publiczną? Wybudować szubienice? Byłem przerażony. To było wielkie logistyczne przedsięwzięcie. Sznury musieli pleść więźniowie, bo nie mieliśmy skąd ich wziąć – wspomina 93-latek.


Tamtego dnia dawny Stolzenberg, zwany dzisiaj Wysoką Górą, przeżył prawdziwe oblężenie. Już trzy dni wcześniej gazety donosiły o terminie egzekucji. Niektóre zakłady pracy ogłosiły nawet dzień wolny i zapewniały pracownikom transport na miejsce kaźni. – Zabroniono jedynie udziału dzieci. Nikt jednak nie przestrzegał tego zakazu – zaznacza dr Daniel Czerwiński z gdańskiego IPN. – Według różnych źródeł, wieszaniu zbrodniarzy przypatrywało się od 10–50 do nawet 250 tys. osób. Ludzie wchodzili na drzewa i dachy niższych budynków, żeby móc cokolwiek zobaczyć – dodaje.


Panowała atmosfera pikniku. Było bardzo ciepło, świeciło słońce. Sprzedawano zimne piwo, oranżadę i lody. Punktualnie o godz. 17 jedenaście ciężarówek zajechało pod ustawione już szubienice. „Ledwo panowaliśmy nad tłumem, były nas trzy kordony, staliśmy, mocno trzymając się za ramiona, by nie dopuścić ludzi do skazańców” – opowiadał C. Maślak.


Na platformie każdego z aut siedział na wysokim drewnianym stołku jeden ze zbrodniarzy. Pętle na szyje zakładali im ubrani w pasiaki byli więźniowie Stutthofu. Pomimo że przysługiwało im prawo wystąpienia z zamaskowanymi twarzami, nie skorzystali z niego. – W pewnym momencie do oprawców podeszli duchowni – katolicki i ewangelicki, udzielając błogosławieństwa. To w mojej gestii leżało ich sprowadzenie na miejsce egzekucji – wspomina A. Nowicki.


„Zbrodniarze byli otępiali i zrezygnowani. Opuściła ich zupełnie buta i pewność siebie, którą okazywali podczas procesu. Jedna ze zbrodniarek, zobaczywszy szubienicę, zaczęła spazmatycznie łkać, a gdy założono jej stryczek na szyję, krzyknęła »Heil Hitler«” – relacjonował dziennikarz „Przekroju”.


« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama

Quantcast