Dzięki aktywności naszych Czytelników przedstawiamy relację z zajścia, jakie miało miejsce przed bazyliką Mariacką w Gdańsku podczas pogrzebu "Inki" i "Zagończyka".
Najpierw odezwał się do naszej redakcji Maciej Belina-Brzozowski z Warszawy, który też przesłał nam wykonane przez siebie fotografie. Otrzymaliśmy także kontakt do pana Stanisława, 69-letniego emeryta mieszkającego w Straszynie, który był nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem całego zdarzenia. Jak twierdzi, do zabrania głosu skłoniła go spora liczba doniesień medialnych, opisujących przebieg wydarzeń, do których doszło przed bazyliką, a które - jego zdaniem - są całkowicie nieprawdziwe.
- Staliśmy przed bazyliką Mariacką, przed głównymi jej drzwiami. Chwilę po kazaniu metropolity od strony stojących nieopodal przenośnych toalet ruszyła grupka kilkunastu osób. Nie wiedzieliśmy początkowo, co się dzieje. W skupieniu słuchaliśmy właśnie pieśni o "Ince", którą śpiewała Alicja Węgorzewska - opowiada pan Stanisław. - Z powodu tłumu niewiele było widać, zaniepokoiło nas jednak to poruszenie. W pewnym momencie jeden ze stojących obok rozpoznał w grupie kilkunastu osób, które próbowały wepchnąć się do kościoła przywódcę KOD, pana Kijowskiego. Po prawej i lewej stronie grupy szły jakieś kobiety. Zrozumieliśmy, że chcą zakłócić uroczystość - mówi.
Jak opowiada uczestnik zdarzenia, stojący przed bazyliką mężczyźni nie zastanawiali się długo. Złapali się za ręce, aby nie pozwolić przedstawicielom KOD na wejście do świątyni. - Tam nie doszło do żadnego pobicia. Stworzyliśmy łańcuch, którego nie mogli sforsować. To prawda, że było trochę przepychanek. Oni napierali, my nie puszczaliśmy. Nic wielkiego się nie stało. Nie wiem, gdzie pan Szumełda uszkodził sobie rękę, ale na pewno nie stało się to tutaj - podkreśla mężczyzna.
Dodaje też, że jedna z kobiet głośno wołała, że chce wejść do kościoła, aby się pomodlić. - Dla nas jednak było jasne, że to tylko takie tłumaczenie. Nie chcieliśmy żadnej profanacji podczas tak wielkiej i ważnej uroczystości. Niestety, Kijowski i ktoś jeszcze zdążyli nas minąć, zanim stworzyliśmy kordon. Kiedy jednak zobaczył, że pozostali uczestnicy jego ekipy nie wejdą do środka, wycofał się. Niedługo później pojawiła się policja - relacjonuje.
- Czytałem w jednej z gazet, że działaczy KOD pobiła jakaś młodzieżowa bojówka narodowców. Uśmiechnąłem się tylko, ponieważ - po pierwsze - nie było tu żadnego bicia. Po drugie - to nie my byliśmy grupą zorganizowaną. Była nią za to grupa kodziarzy. Poza tym z naszej strony była to spontaniczna reakcja zwyczajnych uczestników uroczystości, którzy chcieli zapobiec ewentualnym burdom. A na dodatek ci panowie, którzy wraz ze mną złapali się za ręce, aby stworzyć kordon, na pewno nie byli młodzieżą. Myślę, że nikt z nas nie miał mniej niż 50 lat - dodaje na zakończenie pan Stanisław.