Zadzwonił kilka dni po jej śmierci. Odebrała mama. „Nazywam się Piotrek. Zawdzięczam pani córce życie. Dzięki niej przestałem kraść, założyłem rodzinę, pracuję. To tyle. Aż tyle”.
Wtedy już trudno było jej złapać oddech. Chemia, którą przyjmowała, nie działała, za to pustoszyła jej organizm. Wypadały jej włosy, często wymiotowała. „Przyspieszony oddech, dzwonek, tlen, ukłucie – morfina. Ulga dla ciała, ból dla serca (...). Panie Jezu, te gwoździe, które powoli zdusiły Twój oddech, nawet nie zadrasnęły moich dłoni, a były tak blisko” – napisała kilka dni przed śmiercią. Tamtego dnia obok jej łóżka zgromadziła się najbliższa rodzina. Kasia przyjęła maleńki fragmencik Eucharystii. – Miała sine palce, a na twarzy maskę tlenową. Trzymałam ją za rękę, wyczuwałam tętno. W pewnym momencie spojrzałam na twarz córki. Widziałam, jak spod maski popłynęła jedna łza. W tym momencie jej serce przestało bić – mówi wzruszona pani Domicela, mama. – Byliśmy spokojni. Córka nas do swojej śmierci przygotowała – dodaje pan Mieczysław, tata. Rodzice wskazują na duże zdjęcie stojące w centralnym miejscu sopockiego mieszkania. Widać na nim piękną kobietę w habicie, w gigantycznych, nieco zabawnych okularach na nosie, która uśmiecha się od ucha do ucha. – To jej ostatnia fotografia – tłumaczą. – Zrobił ją jej kolega z liceum. Niewierzący. Dużo rozmawiali. Prawda, że piękny uśmiech? Ludzie kochali ją za ten uśmiech...
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.