– Te dzieci potrafią kochać, cieszyć się, doświadczać szczęścia... Czasami mam wrażenie, że bardziej niż dzieci zdrowe. Potrafią także odpłacić miłością tym, którzy je pokochają – mówi Ewa Olesz.
Wżyciu Ewy wszystko zmieniło się mniej więcej rok temu. Najpierw niezwykle mocno poruszyła ją akcja zbierania pluszaków dla działającego w Łodzi Domu Dziecka, zorganizowana przez stronę internetową www.langustanapalmie.pl o. Adama Szustaka. Później był artykuł w „Gościu Niedzielnym” o akcji poszukiwania rodziny dla przebywającej w podobnej placówce – gdańskim Domu J. Korczaka – Wiktorii. W artykule znalazła się też wzmianka o niezwykle uzdolnionym muzycznie Adamie. Ewa nie zastanawiała się ani chwili. – Ponieważ jestem muzykiem, wszystko złożyło mi się w jedną całość. Tak, jak stałam, przyszłam z ulicy do Korczaka. Okazało się, że Adaś jest już w jakiś sposób „zaopiekowany”. Jest jednak Kacperek, który jest również bardzo chłonny muzycznie, a nie ma wolontariusza, który by się nim zajmował – opowiada. – Tak rozpoczęła się moja przyjaźń z Kacprem. Z czasem coraz bardziej życie mojej rodziny zaczęło się integrować z jego życiem – dodaje.
Nienormalna „nienormalność”
W Domu Korczaka stale przebywa 45 dzieci. Wszystkie są niepełnosprawne. – Do nas trafiają głównie te dzieci, które – ze względu na ich schorzenia – matki pozostawiają w szpitalu – mówi Katarzyna Krefft, starszy specjalista pracy socjalnej. – Kiedy jednak na nie patrzę, tej niepełnosprawności nie widzę. Bo człowiek to nie jest dokładnie to samo, co jego ciało. A przecież ciało może się „zepsuć” w każdym momencie – przypomina Katarzyna. – Czuję, że od Boga dostałam łaskę. Nie mam żadnych lęków. Kacpra widzę jako normalne dziecko. Jest tak samo uparty, przekorny, jak pięcioro moich dzieci. Jak każdy ma swoje obciążenia. A jego niepełnosprawność jest dla mnie zadaniem. Kontakt z takim dzieckiem nie ma nic z doświadczenia nienormalności. Samo słowo „nienormalność” w tym kontekście jest nienormalne – mówi Ewa.
Odwrotna kolejność
Prawdą jest jednak to, że dzieci z Korczaka mają o wiele mniejszą szansę na adopcję niż dzieci zdrowe. Już sam widok wózka sprawia, że po plecach wielu dorosłych przechodzą ciarki. Pojawiają się dodatkowe lęki. „Co będzie za 20–30 lat?” – myślą ludzie, którzy chcą się zdecydować na adopcję niepełnosprawnego dziecka. – Nikt tego nie wie – odpowiada Katarzyna. – Nie wiemy, ile będzie trwało nasze życie. Jesteśmy tu i teraz. Indywidualny kontakt dziecka z osobą dorosłą jest dla niego najważniejszy, dlatego nieważne nawet, ile on będzie trwał. Nieważne też, że dziecko płacze przy rozstaniu. Ono się uczy także emocji. Te emocje się w nim budzą – zaznacza Katarzyna. Wyjaśnia, że w przypadku adopcji dziecka z niepełnosprawnością wszystko odbywa się niejako w odwrotnej kolejności. – Normalnie rodzice zgłaszają się do ośrodków adopcyjnych i tam przechodzą szkolenie. Później czekają na zdrowe dzieci. U nas najpierw poznaje się dziecko, jego niepełnosprawność, także jego osobowość. Potem zwykle potrzeba czasu. To wszystko musi się „przerobić” w człowieku. Dopiero wówczas dorasta się do momentu podjęcia decyzji o byciu rodziną zastępczą albo rodziną adopcyjną – wyjaśnia.
Kto na dyżur?
Tak właśnie było w życiu Ewy. Najpierw były godziny spędzane razem z Kacprem w ośrodku. Potem pierwsze spacery we dwoje. Kilka miesięcy później, wspólnie z pracownikami placówki, zadecydowała, że przyszedł czas, by Kacper mógł pojechać z nią na święta do jej domu. Wszystko było dla niego nowe, bo dzieci od urodzenia przebywające w domu dziecka najzwyczajniej nie miały okazji, by poznać domowe relacje. – Kacper, przekraczając próg naszego domu, pytał, kto przyjdzie na nocny dyżur. Do 11. roku życia nie znał innego miejsca poza placówką. Dom stanowił dla niego jakąś abstrakcyjną przestrzeń, której nie był w stanie sobie ułożyć. Jednak tęsknota za domem jest u tych dzieci czymś, czego my nie jesteśmy w stanie w ogóle sobie wyobrazić – opowiada Ewa.
Do Matki
W styczniu parafianie z Kolbud, gdzie Ewa prowadzi dziecięcą scholę, mieli okazję uczestniczyć w niezwykłym wydarzeniu. – Jasełka nie różnią się od tych, w których występują dzieci zdrowe. Byli Maryja, Józef, aniołowie, pastuszkowie, królowie... Był też taniec na wózkach wraz z personelem placówki – opowiada Katarzyna. Wtedy w głowach obu kobiet pojawił się kolejny pomysł. Zapragnęły, aby dzieci ze scholi wraz z podopiecznymi Korczaka mogły pojechać na pielgrzymkę na Jasną Górę. Całkowity koszt wyjazdu jednego dziecka to zaledwie 300 zł, ale 20 osobom z Korczaka trzeba sfinansować go w całości. Pracownicy domu nigdy zresztą nie ukrywali, że potrzebują pomocy. Założyli nawet fundację, dzięki której zbierają pieniądze będące uzupełnieniem środków pochodzących z kasy samorządowej. Formy pomocy mogą być różne. – Ktoś może się pomodlić, ktoś inny wpłacić pieniądze czy przyjść na wolontariat – mówi Katarzyna. – Nie wiem, czy można doświadczyć więcej radości, niż wówczas, gdy daje się szczęście takiemu małemu człowiekowi – dodaje Ewa.
Jak pomóc?
Chcesz zostać wolontariuszem? Myślisz o adopcji? Chcesz wesprzeć wyjazd dzieci na pielgrzymkę do Częstochowy? Więcej na: www.korczak.gda.pl.