− Rozmawiałyśmy kilka tygodni przed jej śmiercią. W tamtym czasie dostawała pogróżki od więźniów. Tych samych, którym dawała schronienie, pomagała znaleźć pracę, których karmiła. Ze łzami w oczach mówiła: „Wiem, że moja ofiara życia jest potrzebna, jestem gotowa” – wspomina prof. Grażyna Świątecka.
Pacjenci i przyjaciele mówili o niej „lekarz ciała i duszy”. Pomagała samotnym matkom, więźniom, bezdomnym, alkoholikom, chorym na AIDS. Mija 25 lat od męczeńskiej śmierci Aleksandry Gabrysiak, kandydatki na ołtarze.
Cierpiałam razem z Chrystusem
Medycyna była jej powołaniem. – Marzyła o zawodzie lekarza od dziecka, a wiązało się to z jej osobistymi doświadczeniami. Mając 6 lat, Ola – dotknięta nieuleczalnym w tamtych czasach schorzeniem narządu ruchu (krzywica) – przebyła pierwszą spośród kilku poważnych operacji ortopedycznych. Wtedy właśnie po raz pierwszy postanowiła, że swoje życie poświęci pomocy drugiemu człowiekowi – mówi prof. Świątecka, jej przyjaciółka.
Swoje dziecięce marzenia konsekwentnie realizowała. W 1962 r. rozpoczęła studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Gdańsku, uzyskując dyplom lekarza 6 lat później. Ćwiczenia, wykłady, praktyki przeplatały się z kolejnymi bolesnymi zabiegami. „Z dyżuru, bez śniadania, pojechałam prosto do Akademii Medycznej, aby poddać się badaniom. Bolało mnie bardzo, ale cierpiałam razem z Chrystusem i On dał mi siłę znieść cierpliwie ból, podobny do palenia i rozrywania żył” – pisała w swoim pamiętniku. Wytrwała. Mogła rozpocząć pracę. Najpierw w Zakładzie Biochemii Klinicznej AMG, a od 1970 r. w Tczewie jako kierownik laboratorium, które zorganizowała od podstaw, na bardzo wysokim poziomie usług. Założyła Telefon Zaufania i Klub Seniora. Po 5 latach przeniosła się do Elbląga. Jej życiową dewizą było: „zaufać człowiekowi i kochać go do końca”. – Była cała dla swoich pacjentów – nie tylko lekarzem ich ciała, ale i duszy – podkreśla prof. Świątecka. Tego wymagała od siebie i swoich współpracowników. Nie wszystkim się to podobało. – O doktor Gabrysiak krążyły pogłoski, że bardzo ciężko się z nią pracuje, że jest zdziwaczała, wymagająca, „nawiedzona”. Tyle razy się z nią kłóciłam, że po godzinach nie będę pracowała, bo nikt mi za to nie zapłaci... Po paru miesiącach przyzwyczaiłam się i zrozumiałam wyższość doktor Oli nad nami wszystkimi. Nauczyłam się od niej wiele, zmieniłam swoje poglądy. Pokazała mi, co to jest miłość do człowieka i czym jest miłość do Boga. Co to jest dobroć, uczciwość, pracowitość – wspomina Janina Gadaj-Olejnik, pielęgniarka. Podejście doktor Oli do drugiego człowieka wypływało z ewangelicznego przesłania. − Ona nie rozstawała się z Pismem Świętym. Często rozważała hymn o miłości św. Pawła. Bóg był dla niej Osobą, a nie abstrakcyjną ideą. „On jest jedynie konieczny, Jemu pragnę służyć do końca” – napisała do mnie w jednym z listów – opowiada prof. Świątecka.
Kto mi pomoże?
Doktor Ola była inicjatorką i organizatorką hospicjum dla terminalnie chorych oraz Domu Samotnej Matki. – Przyjeżdżała do nas, żeby porozmawiać, doradzić. Zwierzałyśmy się jej z naszych problemów. Pomagała mi uwierzyć w siebie, kazała się nie poddawać, po prostu podtrzymywała mnie na duchu. Jej zawdzięczam wszystko. To, że moje dziecko jest razem ze mną – mówi Agnieszka, samotna matka. A. Gabrysiak podjęła również pracę w Poradni Trzeźwości. Ożywiła działalność Klubu Abstynenta „Żuławy”. Pacjentów przyjmowała nie tylko w swoim gabinecie, ale także szukała ich w domach, melinach pijackich, przyjmowała we własnym mieszkaniu. – Często jeździła z kroplówką, ratując życie pogrążonym w alkoholowym odurzeniu – zaznacza prof. Świątecka. − Jestem na dnie, nie widzę szans na powrót do normalnego życia. Nie mam nadziei – gdzie spojrzę, widzę tylko butelki pełne alkoholu. Cierpię, ginę powoli, zatracam wszystkie wartości życia. Samotność. Jestem najbardziej nieszczęśliwy na świecie. Kto mi pomoże? Decyzja. Przekraczam próg Poradni Trzeźwości. Wstyd, ale i zdecydowanie – niech się dzieje, co chce. Trafiam na doktor Olę. Nigdy nie zapomnę tej wizyty. Bałem się patrzeć w jej oczy, ale patrzyłem. Opiekuńcze, zatroskane oczy matki. Nie zapomnę też jej radości, gdy osiągnąłem 6 miesięcy niepicia. Ani jej słów otuchy, gdy przekroczyłem rok abstynencji – wspomina Zbyszek, alkoholik. – To wszystko, co dzisiaj mam – mieszkanie, dom, uratowaną rodzinę – to, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczam Oli. Była przyjacielem mojego domu, tak wielkim, że kiedy przychodziła, to tak jakby rodzona matka wchodziła do domu – dodaje Leszek, podopieczny. Część osób krytykowało ją za bezkompromisowość w udzielaniu pomocy. Twierdzili, że kosztem obcych osób zaniedbuje adoptowaną córkę. – To nieprawda. Marysia była całym jej światem. Kiedy się spotykałyśmy, wszystkie rozmowy dotyczyły córki – twierdzi prof. Świątecka. Maria przyszła na świat w 1974 r., porzucona w gdyńskim szpitalu przez własną matkę zaraz po urodzeniu. – Decyzja o adopcji nie była jakimś kaprysem Oli, ale wypływała z chęci pomocy, otoczenia opieką bezbronnej dziewczynki. Odnosiło się wrażenie, że kochała ją najbardziej spośród wszystkich bliskich jej osób. Bardzo przeżyła moment, gdy u córki ujawniła się padaczka. Oczywiście, podrzucała nieraz małą do przyjaciół pod opiekę, tak jak robi to wiele matek pracujących, zwłaszcza lekarek. Jednak wszystkie wolne chwile, w tym weekendy, poświęcała dziecku – podkreśla prof. Świątecka.