W obozie koncentracyjnym Stutthof zbliżały się święta Wielkiej Nocy. Niemcy postanowili zadrwić z wiary więźniów aranżując bluźnierczy spektakl.
W Niedzielę Palmową przeprowadzono selekcję więźniów. W grupie, nazywanej odtąd kompanią karną, znalazło się kilkudziesięciu wybitnych przedstawicieli Polonii gdańskiej: urzędników, kolejarzy, nauczycieli, pracowników poczty. Wśród nich było również dwóch księży – Marian Górecki i Bronisław Komorowski.
Czarne jutrznie
Wytypowana przez esesmanów kompania karna została odizolowana od pozostałych więźniów. „Strasznie ich gnębiono przez te kilka dni: głodzono, szykanowano, przeprowadzano z nimi karny »sport«” – wspominał osadzony w tamtym czasie w Stutthofie ks. Alfons Muzalewski. „Gdziekolwiek była jakaś robota, nagła, ciężka, przykra i niebezpieczna, tam wołano kompanię karną. Nie wolno im było chodzić krokiem. Wszystko odbywało się biegiem, nawet wyjście po obiad, nie mówiąc już o ćwiczeniu, noszeniu desek itd.” – relacjonował inny więzień ks. Wojciech Gajdus.
Ci, którzy nie nadążali z pracą, byli bici gumowymi pałkami. Ze szczególnym okrucieństwem esesmani traktowali dwóch kapłanów, którzy, jak wspominają świadkowie, po trzech dniach opadli zupełnie z sił. Krzyki strażników oraz jęki wyczerpanych do granic możliwości więźniów, mieszały się z odmawianymi szeptem wielkotygodniowymi modlitwami, które były prowadzone w pozostałych barakach. „Nigdy w żadnej katedrze czarne jutrznie nie sprawiały bardziej przejmującego wrażenia i nie otwierały silniej serc na oglądanie Męki Pańskiej, jak tu, gdyśmy szepcząc słowa proroków, oglądali krwawe ich ilustracje nie na filmie, lecz w prawdziwej rzeczywistości” – mówił później ks. Gajdus. W Wielki Czwartek do jednego z baraków po kryjomu weszli słaniający się na nogach księża Górecki i Komorowski. Uczestniczyli w potajemnej Mszy św. i po raz ostatni przyjęli Eucharystię. Zostali rozstrzelani kilka godzin później.
Cały stos się ruszał
W Wielki Piątek z obozu zniknęli wszyscy Żydzi. „Wrócili pod wieczór. »Składaliśmy ubrania« – szepcze tajemniczo i ze zgrozą w oczach stary Goldman. »Tak mi się wydaje, panie ksiądz, że to były ubrania po tamtych« – wskazał ku pustemu blokowi kompanii karnej. »Między nimi były także ubrania dwóch panów księży«” – wspominał więzień obozu Stutthof ks. Henryk Malak. Obawy Żyda Goldmana nie były bezpodstawne. W dniu śmierci krzyżowej Chrystusa, 22 marca 1940 r. po porannym apelu, grupa 67 osób została po kryjomu wyprowadzona z obozu do pobliskiego lasu. Wszyscy stanęli nad wykopanym wcześniej dołem. Padły strzały. Tamten moment dobrze zapamiętał Tadeusz Masio, więzień Stutthofu. „Usłyszeliśmy całą serię z broni maszynowej. Pognano nas w tym kierunku. Biegliśmy przez las, gdy dobiegliśmy do miejsca oświetlonego reflektorami, zobaczyliśmy wykopany duży rów. Szeroki na 3–4 i długi na 20 metrów. W rowie leżały nie całkiem przysypane piaskiem trupy więźniów. Kazano nam ten rów zasypać. Słychać było jeszcze jęki, cały stos się ruszał nawet po całkowitym zasypaniu”. Egzekucją kierował SS-Obersturmführer Richard Reddig, który przed wojną pracował w Gdańsku jako kontroler tramwajowy. Po zasypaniu zbiorowego grobu posadzono na nim brzozy, aby nikt nie mógł odnaleźć miejsca ludobójstwa. W wymazaniu z kart historii losów polskich patriotów przeszkodziła... Niemka, która śledziła z ukrycia przebieg egzekucji. W 1946 r. powiadomiła o zbrodni polskie władze. Na miejscu przeprowadzone zostały oględziny i ekshumacja.