– Po zakończeniu wojny trwaliśmy w przekonaniu, że żyje i do nas wróci. Jako mała dziewczynka marzyłam, że się do niego przytulę, a potem będę się nim opiekować. Wyobrażałam sobie, że jest bardzo chudy i trzeba będzie mu gotować smaczne obiady – opowiada Emilia Maćkowiak.
Wojciech Malinowski, policjant z Brześcia nad Bugiem, został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny. Kierunek: Pińsk. Ojca żegnała 6-letnia Emilka. Bardzo przeżywała to rozstanie. – Nikt z nas nie myślał wtedy, że będzie to ostatnie pożegnanie. Ale ja, „córeczka tatusia”, może coś przeczuwałam, bo bardzo rozpaczałam – wspomina po latach pani Emilia. – Tatuś pocieszał mnie. Mówił, że to niemożliwe, byśmy mieli przegrać wojnę. Pamiętam, że bardzo liczył na pomoc Zachodu – dodaje. Kilka dni później skutecznie namówiła mamę, by pojechać do Pińska – za wszelką cenę chciała jeszcze zobaczyć się z ojcem. Ich podróż przerwała napaść Związku Sowieckiego na Polskę. Po powrocie do Brześcia zastały ruiny domu. Uratowała się tylko maszyna do szycia. – Mama, gdy zobaczyła to rumowisko, zemdlała. Ktoś się naszym losem przejął, sąsiedzi przygarnęli nas do siebie...
Żony czekały
Pod władzą Stalina znalazło się 51,6 proc. ziem II Rzeczypospolitej, a ich mieszkańcy, przede wszystkim Polacy, zostali poddani represjom. Do obozów i więzień trafiła elita intelektualna – oprócz zawodowych żołnierzy, znaczną część stanowili oficerowie rezerwy, pełniący w okresie dwudziestolecia międzywojennego istotne role społeczne jako lekarze, duchowni, prawnicy, naukowcy, nauczyciele, inżynierowie, ziemianie oraz urzędnicy państwowi. Tata pani Emilii osadzony został w obozach specjalnych NKWD – najpierw w Kozielsku, potem w Ostaszkowie. – Chyba przeczuwał, że dzieje się coś niedobrego, bo wszystkie listy do rodziny wysyłał na adres zaprzyjaźnionego profesora gimnazjum, prawosławnego, który następnie przekazał nam całą korespondencję – opowiada córka.
Wojciech Malinowski uspokajał bliskich – jest zdrów, będzie dobrze, niech tylko ukochana żona sobie radzi i dba o dzieci. Pisał tak do kwietnia 1940 roku. Miesiąc wcześniej władze ZSRR podjęły decyzję o wymordowaniu prawie 22 tys. polskich obywateli przetrzymywanych w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz w więzieniach NKWD w zachodnich obwodach Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. – Już w 1941 r. od kolejarzy, którzy docierali z lasu katyńskiego, dowiadywaliśmy się, że doszło tam do wielkiej tragedii. Trudno było jednak uwierzyć, że informacje o rozstrzelaniach polskich oficerów są prawdziwe. Wszystkie żony zaginionych mężczyzn z wytrwałością czekały na swoich mężów – wspomina pani Emilia.
Zaczęły się wywózki na Sybir. Rodzina Malinowskich znalazła się na liście. – Mama jako dziecko przeżyła rewolucję. Na Syberię trafili dziadkowie, jej rodzice, którzy ostatecznie zmarli na tyfus. Dobrze wiedziała, co to znaczy bolszewickie zniewolenie. Zabrała nas, to znaczy brata i mnie, na wieś na Polesie. Ukrywaliśmy się, co dwa–trzy dni zmieniając lokum. Nie zabraliśmy ze sobą właściwie żadnych bagaży, tylko tyle, ile zdołaliśmy na siebie włożyć. Ludzie, ryzykując życiem, przyjmowali nas, gościli. Mama w zamian za pomoc pracowała – w gospodarstwie, robiła na drutach, szyła kożuchy, wyszywała. Myśmy też pomagali – opowiada.