O wzrastaniu do kapłańskiego braterstwa, współczesnym gdańskim Kościele i o tym, od czego rano boli głowa, z biskupem nominatem Zbigniewem Zielińskim rozmawia ks. Rafał Starkowicz.
Ks. Rafał Starkowicz: Jak to jest obudzić się rano ze świadomością, że jest się biskupem?
Bp Zbigniew Zieliński: Boli głowa. Z natłoku myśli, przeżyć i emocji. Zupełnie inaczej jest wówczas, gdy patrzy się na to z zewnątrz. A inaczej wówczas, gdy - chociażby przy minimalnym poczuciu odpowiedzialności - do człowieka zaczyna docierać, że te wszystkie życzenia i gratulacje to także oczekiwania...
Jak zatem rozpoczął się ten czas bólu głowy?
- Procedura jest stała. Zawsze na początku dzwoni nuncjusz. Ale okoliczność, w której się to dokonało, była niezwykle wymowna. Większość swojego życia kapłańskiego poświęciłem duszpasterstwu. Pracowałem z młodzieżą, z dziećmi, prowadziłem duszpasterstwa leśników, mężczyzn... Wszędzie tam, gdzie byłem, to było najważniejsze. Telefon z nuncjatury zadzwonił, gdy byłem właśnie w Wydziale Duszpasterskim kurii. Rozmowa była zdawkowa, można powiedzieć, że nieco enigmatyczna. Każdy jednak, kto byłby chociaż minimalnie zorientowany w sytuacji, domyśliłby się, czego może dotyczyć...
Później było spotkanie z nuncjuszem.
- To jeszcze większe emocje. Przynajmniej na początku. Jednak niezwykła osobowość abp. Celestina Migliore bardzo szybko sprawiła, że z takiego głębokiego przejęcia przeszliśmy w klimat rozmów bardzo normalnych, wręcz przyjacielskich. W jego sposobie przekazu tej informacji była naprawdę ogromna pomoc. To było bardzo istotne.
I co dalej?
- Jest ogromna różnica pomiędzy przyjęciem tej nominacji a święceniami. Jest taki moment, że nuncjusz prowadzi do kaplicy i trzeba złożyć wyznanie wiary oraz przysięgę wierności. Tu nie ma już kolegów, z którymi przyjmowało się święcenia kapłańskie, czy obecności rodzin, które się za ciebie modlą. Tu jesteś sam na sam z Panem Bogiem, w obecności nuncjusza. Wtedy dociera nieprawdopodobnie mocno, że to właśnie na tobie spoczywa odpowiedzialność. To był chyba najbardziej przejmujący moment...
Zaraz po ogłoszeniu nominacji wspominał Ksiądz Biskup o swojej miłości do Gdańska.
- Urodziłem się i wychowałem w Gdańsku. W domu tradycja gdańska była niezwykle mocno obecna. Od najmłodszych lat tato prowadził nas do św. Brygidy na Msze za ojczyznę. To były niezwykle ważne wydarzenia. To w domu przeżyłem pierwsze lekcje prawdziwej historii. Kiedy wracałem ze szkoły, tata pytał: „O czym dzisiaj było?”. Opowiadałem. Pamiętam taką rozmowę, kiedy powiedziałem, że na historii pani mówiła, że Niemcy spalili Gdańsk. Wysłuchał do końca, a później zaczął mówić: „Czasy są takie, jakie są. Ludzie mówią różne rzeczy. Ale naprawdę było tak...”. Tu zaczęła się długa opowieść. Na koniec dodał: „Tylko pamiętaj, o tym cisza”. To była nie tylko lekcja historii, ale także mądrości. Myślę, że nauczył nas odpowiedzialności. Mama natomiast wychowywała do wartości. Była osobą bardzo ciepłą, ale również odpowiedzialną. Przydało się to w późniejszym kapłaństwie. Ja od wczesnych lat byłem ministrantem. Gdy byłem już w gdańskim „Conradinum”, kolega namówił mnie, żeby grać z muzycznym zespole w jednym z gdańskich kościołów. Zgodziłem się. Powiedziałem mamie, że będę mu pomagał w zespole. Powiedziała: „Dobrze. Ale najpierw będziesz chodził na Msze do własnej parafii. Później będziesz mógł pójść, gdzie chcesz”. To była lekcja, która pozwoliła mi nauczyć się odpowiedzialności za swoją parafię. To niesamowicie ważne, gdy jest się księdzem. Zawsze pojawiają się pokusy: z jednymi pojechać na pielgrzymkę, z innymi na koncert ewangelizacyjny, z kimś innym na jakieś rekolekcje. Tymczasem ksiądz jest odpowiedzialny za swoją parafię. Pokazała mi to ta krótka lekcja. Jestem za to mamie bardzo wdzięczny.