Chcecie pochód? Macie pochód!

O pierwszomajowych pochodach, zawłaszczeniu robotniczego święta przez komunistów oraz roli związków zawodowych mówi Andrzej Michałowski, członek opozycji solidarnościowej i były więzień polityczny.

Ks. Rafał Starkowicz: W czasie stanu wojennego pochody pierwszomajowe organizowały zarówno komunistyczne władze, jak i podziemna "Solidarność". Co je różniło?

Andrzej Michałowski: Praktycznie wszystko. Na oficjalne pochody ludzie szli tylko dlatego, że byli do tego zmuszani. Jeżeli, będąc uczniem, nie poszedłbyś na pochód, mógłbyś nie zdać matury. Chciałeś rozwijać się zawodowo w zakładzie pracy, a nie szedłeś na pochód - nie miałeś na to żadnej szansy. Śmialiśmy się nawet, że jak emeryci nie pójdą na pochód, to zabiorą im protezy zębowe, bo przecież były państwowe. Nasze pochody były jeszcze jedną okazją do protestu. Tak było chociażby w tym najsłynniejszym z 1982 roku.

To były pierwsze miesiące stanu wojennego...

- W okresie karnawału "Solidarności" myśleliśmy, że nastąpił czas jakiejś refleksji, że Polska będzie inna. Żyliśmy nadzieją. Po 16 miesiącach tego karnawału myśleliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Po 13 grudnia nasze marzenia zostały zdeptane. Wprowadzenie stanu wojennego miało złamać kręgosłup "Solidarności" i wszystkim Polakom. Ale mówiliśmy wówczas: "Zima wasza, wiosna nasza". Przed 1 maja 1982 roku, jako tzw. Druga Komisja Krajowa, powstała m.in. z inicjatywy Tadeusza Harasimowicza, Józefa Koska i Pawła Zińczuka, wydaliśmy komunikat wzywający robotników do alternatywnego pochodu. W nasze działania zaangażowane były wszystkie komisje zakładowe. Wezwaliśmy wszystkich ludzi, żeby wyruszyli w tym pochodzie pierwszomajowym. Wówczas Regionalna Komisja Koordynacyjna z Borusewiczem, Lisem i Hallem ogłosiła, że to jest prowokacja. Oni nawet wydali taką ulotkę i rozrzucili ją po wszystkich dzielnicach Gdańska. Napisali w niej, że nasze wezwanie do pochodu pierwszomajowego jest esbecką prowokacją. Ludzie im nie uwierzyli. Odebrali to dokładnie odwrotnie. Za prowokację uznali ich odezwę.

Jak przekazaliście ludziom waszą odezwę?

- Nie mieliśmy wtedy maszyn offsetowych. Informacje malowaliśmy na murach, rozrzucaliśmy ulotki drukowane "na wałkach". Poza tym przekazaliśmy tę odezwę wszystkim komisjom zakładowym. To był najważniejszy kanał informacyjny.

W akcję zaangażował się Kościół?

- Niektórzy dzisiaj mówią, że na ten pochód szli ludzie po Mszach św. To nie jest prawda. Trzeba pamiętać, że to nie była niedziela. 1 maja przypadał w sobotę. W sobotę ludzie zaczęli się organizować przy kościołach. Dwie ogromne grupy ruszyły sprzed kościoła św. Brygidy i z bazyliki Mariackiej. Początkowo mieliśmy dojść do placu Zebrań Ludowych. Ale było nas tylu, że ten plac by nas nie pomieścił. Pojawiło się hasło: "Idziemy do Lecha". I tak się stało. Nikt nie wiedział, ilu ludzi przyjdzie. Okazało się, że tych w naszym pochodzie było tylu, że oficjalny "nakryliśmy czapkami". W tej manifestacji uczestniczyło ponad 100 tys. ludzi. Nasze hasło brzmiało: "Chcecie pochód? Macie pochód!". Komuniści pouciekali z trybuny, która - jak zawsze - była przy operze. Myślę, że w żadnym innym miejscu nie udałoby się zorganizować takiego pochodu. Tu, w Gdańsku, chcieliśmy pokazać komuchom, że się nie damy.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..